Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

- Powinno wystarczyć - powiedział Hodge po pewnym czasie. - Dajcie mi latarkę. Za¶wiecił w gł±b ciemnego tunelu i momentalnie odskoczył jak oparzony. - Jeden jest tuż przy wyj¶ciu - wyszeptał. - Najwyżej jard ode mnie. - No to wyci±gnij go. - Chyba nie rękami. Dajcie mi bosak; leży głow± do wyj¶cia, więc powinno mi się udać zahaczyć go za ramię. Blanche, potrzymaj latarkę. Ciało bez żadnych kłopotów dało się wyci±gn±ć z tunelu i przetoczyło się kilka stóp po oczyszczonym z ro¶linno¶ci klepisku. - Clifford M.! - zawołała Blanche. - To Clifford M.! - Po jego li¶cie należało się tego spodziewać - zauważył Hodge. - Napisał, że s± cztery, nie trzy. Wła¶ciwie to? W tym momencie z ziej±cej u ich stóp jamy buchn±ł potworny smród; Hodge przerwał w pół zdania, bowiem chwyciły go torsje, podobnie jak Poldera. Blanche z racji swego zawodu była przyzwyczajona do najróżniejszych zapachów, ale nawet ona zbladła jak ¶ciana. - Boże! - wystękał z trudem Hodge. - W życiu nie czułem czego¶ takiego! - To wampiry - powiedziała Blanche. - Bierzemy się do roboty. Im wcze¶niej? Mój Boże, spójrzcie na niego! W blasku słońca dłonie i twarz Clifforda M. błyskawicznie pokryły się puchn±cymi szybko b±blami. - Przykryjcie go - poleciła Blanche. - I tak go zaraz? zabijemy. Możemy mu tego oszczędzić. Polder przyniósł z samochodu brezentow± płachtę i nakrył ni± leż±ce na ziemi ciało. - Jak dobierzemy się do pozostałych? - zapytał. - Będziemy musieli kopać - powiedział Hodge - chyba że kto¶ chce wczołgać się do ¶rodka tym tunelem. - Kopmy więc. Kiedy wreszcie odsłonili cał± kryjówkę, dochodziła już czwarta po południu. Upał był ogromny, a smród wręcz nie do zniesienia; nastroje trójki poszukiwaczy trudno było nazwać radosnymi. Jako pierwsza przebiła strop niewielkiej komory łopata Poldera - we wnętrzu, zwinięte w brudn±, ciasn± kulę, leżały trzy wampiry. W swojej kryjówce znajdowały się poza zasięgiem promieni słońca, ale gdy tylko wyci±gnęli je na powierzchnię, ich skóra pokryła się obrzydliwymi b±blami. - Frank, przynie¶ kołki - rzucił ochrypłym ze zmęczenia głosem Hodge. - Ja wezmę młotki. Bez słowa każdy wzi±ł do jednej ręki naostrzony, drewniany kołek, a do drugiej młotek. Ułożyli cztery ciała na plecach, mniej więcej jard jedno od drugiego. Blanche uklękła nad samic±, mężczyĽni nad samcami, przyłożyli im kołki do piersi i uderzyli jednocze¶nie, jakby na umówiony sygnał. Z ust wampirów wydobył się ohydny, przeraĽliwy skrzek, tak nieludzki, że w jednej chwili zniknęły wszystkie opory i wyrzuty sumienia, jakie jeszcze mogli mieć. Uderzali raz za razem, aż wreszcie ciała zostały przeszyte na wylot, po czym wstali i cofnęli się o kilka jardów, by przyjrzeć się temu, co uczynili i co zaraz potem nast±piło. Był to błyskawiczny rozkład, postępuj±cy dokładnie według wszelkich opisów spotykanych w specjalistycznej literaturze: najpierw czerwone, wilgotne rozkwitnięcie ciała, następnie wysuszenie, skurczenie, odpadnięcie od ko¶ci, a wreszcie zmurszenie i rozpadnięcie się w proch samych szkieletów. Wystarczyło niewiele minut, by z trzech ciał pozostało jedynie kilka brudnych, ¶mierdz±cych szmat. Polder i Hodge zgarnęli je łopatami na jedno miejsce i przysypali warstw± ziemi. Tymczasem Blanche stanęła nad ciałem Clifforda M., spogl±daj±c w zamy¶leniu na przykryty brezentow± płacht± kształt. - Czy możemy być zupełnie pewni? - zapytała, gdy dwaj mężczyĽni zbliżyli się do niej