Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Za tygodniową wypłatę kupiłem sobie narciarskie buty zjaz- ' ţ dowe i jeszcze pozostało na prowiant! Przed pierwszą wy- płatą nikt z nas nie miał pojęcia, że otrzymamy dwukrot- ; nie więcej, niż się tego spodziewaliśmy. Dziadek Kobiałka i autorytatywnie stwierdził, że podobny układ zdarza się raz na dziesięć tysięcy lat. Coś jak w astronomii. Chyba tylko ! to, że pracujemy w górach, przy budowie górskiego schro- niska i w znajomym składzie, sprawiało, iż od pierwszego dnia walczyliśmy z kosówką i kamieniem z pasją god- ną lepszej sprawy. Kosodrzewiny było tu takie mnóstwo, że przyroda nie ponosiła żadnego uszczerbku. Chcąc nie chcąc ulegaliśmy wręcz sportowym ambicjom i zacięciu. Mówiło się zacierając obolałe dłonie: Co... nie damy rady temu spiczastemu Metterhornowi? Za godzinę go tu nie bę- dzie! Dziadek Kobiałka nie na takie skały miał sposób i sporo się od niego nauczyliśmy. Tylko nic szybko, szybko to się pchły łapie - stanowiło jego dewizę. W pierwszym tygodniu . miałem dłonie tak obolałe od pęcherzy i zranień, że Jurek ze Zdziśkiem i Ceśkiem, dużo zresztą silniejsi fizycznie, po prostu pracowali za mnie przez następne dni, na siłę mnie wyrzucając do przygoto- wania obiadu. Warzyłem więc strawę najlepiej jak umia- łem w żelaznym kociołku nad ogniskiem. - To dobre, co wri! - z lekka zachrypłym głosem mó- wił ze słowacka Józek Krzeptowski. Przypomniałem sobie, jak jesţcze przed rozpaleniem ognţska ktoś ostrzegł mnie, że skończyły się zapałki i będzie bieda. - Mam jeszcze tylko cztery - policzyłem zmartwiony. Przyglądający się tej scenie Józek mruknął żartobliwie drwiąco: ţţ0ţ ' - Ja jedną zapałką wieś spalił..: Na dużym płasko odłupanym kamieniu dymiła v kach kasza zrnieszana z konserwowym gulaszem. F do stołu - meldowałem, buntując się przeciwko nywaniu pracy w wykopie za mnie. - Zrewanżujesz się na wspinaczce - żartowali. Los sprawił, że rzeczywiście okazja taka nadarzy wkrótce. Obarczyliśmy dziadka zakupami prowiantL mi pognaliśmy w niedziţslę na wspinaczkę. Szl.iśmy ma dwójkami, Jurek ze mną na linie. W pięknej, st i eksponowanej dosyć trudnej grani sterczał piţ ośmiometrowy uskok, trudny do przejścia. Znałe: i miałem na niego sposób, ale koledzy szli po raz wszy. Już na wierzchu progu, na płaskim, w trakcie ţ racji, nie widząc wspinającego się partnera poczułe ne szarpnięcie liny na plecach, aż mnie przegię przodu. Wówczas dopiero posłyszałem wołanie Jurk - Trzymaj...! Wiszę!... Jurek odpadł od ściany pod samym już szczyten gu. Oczywiście wszystko skończyło się dobrze i blać uśmiechnięty Jurek przypomniał: - A nie mówiłem... jesteśmy kwita na cały przys. ţ ;ł . dzień... Mowy nie ma! Przeforsowałem dyżury przy waniu posiłków, co dzień ktoś inny. Ręce już mi tako wydobrzały. Albom Steinbrecher. albo... W tym czasie przebywała w "Pięcistawak" niedźwi z dwoma małymi. Ukazywała się przeważnie wyso skraju piętra Buczynowej Dolinki, nie tak znów dale szlaku turystycznego, lecz przechodzące tamtędy i radycznie małe grupki ludzi wcale jej nie odstrasza Podobno w tamtym rejonie spadł ze skałki jeleń i kilka tygodni niedźwiedzica krążyła w pobiiżu. Pr. nie przyprowadzała młode rano i pozos'Lawiała poci baraszkujące niedźwiadki sarne na długie godziny. Z; ły się zawsze w określonym czasie, aby je zabrać n Z odległości około pół kilometra w linii prostej niE było "wyślakować" wzrokiem młode, ukryte pośróţ kosówki, ale z niedźwiedzicą były dobrze widocznţ dziwiające, że małe nigdy nie opuszczały rejonu pc02 posłusznie czekając na matkę. Raz tylko powędrowały w stronę progu dolinki, gdzie wkrótce je niedźwiedzica odna- lazła. Na własne oczy widziałem, jak stara, podenerwowa- na widocznie zniknięciem dzieci z polanki, sprawiła wino- wajcam tęgie lanie, jedną łapą podtrzymując za kark, a drugą bijąc po skulanym tyłku! Sprawiedliwie, wpierw jednego, potem drugiego! Może zresztą coś inńego prze- skrobały. Widok tych rodzinnych porachunków był jednak kapitalny. Szkoda wielka, że cała trójka zniknęła które- goś dnia i więcej jej nie widzieliśmy. Stara przeniosła się może w Szczoty albo i dalej w Wołoszyn. Mieszkaliśmy w dwu surowych jeszcze, parterowych iz- bach nie wykończonego schroniska. Część robotników do- chodziła z Wadogrzmotów. Mnie przypadła przyjemność zamieszkania w izbie znanego przewoźnika, ratownika i kuriera podczas okupacji, od przed wojny mi jeszcze zna- jamego Józka. Nieraz bywał u nas w domu