Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

- Nie do wiary! -jęknął Charlie Horrocks. - Wyspa wyłania- jąca się znikąd w ten sposób, słyszeliście kiedyś o czymś takim? -Ja nie — odparł Bud Ramsey. - To rzecz bezprecedensowa - rzekł Duży Joe Spicer. - Na- wet jak na tak dziwaczny rejs, jest to rzecz bezprecedensowa. - Może ojciec Thomas mógłby podać nam jakieś wyjaśnienie - odezwała się Lianne Bliss. - W końcu jest geniuszem, prawda? Gdzie jest ojciec Thomas? -Jeśli jakaś podobna bzdura wydarzy się jeszcze w trakcie te- go rejsu - rzekł Sam Follingsbee - to najzwyczajniej w świecie zwa- riuję. •* - Naprawdę pan sądzi, że zdołamy się stąd wykopać? - zapytał Crock O'Connor, pocierając starą bliznę po oparzeniu nad okiem. Dobre pytanie, pomyślał Anthony. - Oczywiście, że tak. - Przeciągnął palcem po grzbiecie swe- go złamanego nosa. - Wiara potrafi przenosić góry, podobnie jest z flotą handlową Stanów Zjednoczonych. - Chce pan znać moje zdanie? - zapytał Marbles Rafferty. - Miejmy nadzieję, że to cholerstwo ześlizgnie się z powrotem tam, skąd przybyło, raz, dwa, trzy i szlus, ot co. - Doprawdy? Cóż, nie liczyłabym na to - odezwała się Dolo- res Haycox. - Według mnie, ta rajska wyspa nie ruszy się stąd, i my także nie. Jesteśmy na dobre zablokowani. - Rajska wyspa - powtórzył Anthony. - A zatem mamy prawo nadać jej nazwę. - Chwycił Echohawka za potężne ramię. - Pro- szę zapisać w dzienniku pokładowym: „O godzinie 16.45 «Valpa- raiso» osiadł na mieliźnie na brzegach Wyspy Van Horne'a". - Co za skromność! — zauważył Rafferty. - Nie o mnie chodzi. Mój ojciec spędził całe życie poszuku- jąc nie zaznaczonej na mapach wyspy. Niezły z niego dupek, ale za- sługuje na to. Anthony wyciągnął anielskie pióro z kieszeni płaszcza i po- drapał się dutką w czoło. Łańcuchy, pomyślał. Tak. Łańcuchy. Cumy holownicze były niemożliwie grube, ale łańcuch kotwicz- ny dokonale spełniłby rolę drabiny. Włączając interkom porozu- miał się z maszynownią i nakazał Lou Chickeringowi wysłać ko- goś na dziób z poleceniem spuszczenia lewej kotwicy. - Crock powiedział mi, że jesteśmy na mieliźnie - zaprote- stował Chickering. — Osiedliśmy na jakimś atolu, zgadza się? - Coś w tym rodzaju. - Obawia się pan, że zaczniemy dryfować? - Po prostu spuść kotwicę, Lou. Rafferty wsunął papierosa między wargi. -Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, kapitanie, chętnie po- prowadzę grupę zwiadowczą. Byłby to logiczny krok, ale Anthony wiedział, że pierwszym człowiekiem, który dokona pomiarów odkrytej właśnie Wyspy Christophera Van Horne'a, musi być on sam. - Dzięki, Marbles, ale tę robotę rezerwuję dla siebie. To sprawa osobista. Oczekujcie mnie z powrotem późnym wieczo- rem. - Utrzymać obecny kurs? - zapytał pierwszy oficer śmiertel- nie poważnie. - Utrzymać - odparł Anthony bez mrugnięcia okiem. Wjechał windą na poziom trzeci, odwiedzając najpierw swo- ją kabinę, a potem kambuz, pakując wszystko, czego potrzebował do zdobycia Wyspy Van Horne'a: wodę, żywność, latarkę, butelkę tequili z robakiem na dnie. Potem zszedł na główny pokład, prze- jechał rowerem O'Connora do forkasztelu i zanurzył się w wilgot- ną, przypominającą kanał ściekowy otchłań kluzy kotwicznej. Zejście po łańcuchu okazało się trudne i bolesne - ogniwa były śliskie, a szorstki metal kaleczył palce - ale po piętnastu mi- nutach Anthony stanął na gąbczastej powierzchni wysepki. Czerwone jak wino, zgrzytające pod nogami płatki, z których zbudowane były okoliczne wydmy, bardziej przypominały rdzę niż brązowy piasek, który normalnie spotyka się wzdłuż trzydzieste- go piątego równoleżnika. Martwota okolicy działała na nerwy. An- thony'emu wydawało się, że stoi nie na wysepce u wylotu Cieśni- ny Gibraltarskiej, lecz na meteorycie odrąbanym ze skorupy jakiejś wyjątkowo apatycznej i bezpłodnej planety. Rany „Yalparaiso" były głębokie i brzydkie. Dolna połowa ste- ru wygięta została o jakieś dziesięć stopni. Stępka była pożłobko- wana niczym nóż myśliwski. Lewy wał oderwał się, a śruba stała pionowo na piasku niczym skrzydła tonącego wiatraka. Ciężkie uszkodzenia, z pewnością, ale nie tak ciężkie, by zmyślny szyper nie mógł dać sobie rady przebiegłymi manewrami i zawodowymi sztuczkami. Wszystko sprowadzało się do kwestii kadłuba, jedyne- go naprawdę ważnego organu statku. Anthony przyjrzał się oble- pionym skorupiakami stalowym płytom; przeciągnął po nich palcami, pogładził piórem Gabriela. Nierówny szew biegł na dłu- gości sześćdziesięciu metrów wzdłuż prawej strony niczym blizna po operacji, ślad po nienawistnym spotkaniu z Rafą Bolivara, ale złączenie wydawało się nie naruszone - w gruncie rzeczy kadłub wyglądał na cały. Przy założeniu, że naprawdę udałoby im się ścią- gnąć statek z mielizny, nic nie stało na przeszkodzie ponownemu wyruszeniu w rejs. Cofnął się. Niczym arka wyniesiona na szczyt Araratu, tanko- wiec tkwił na wierzchołku góry piasku, błota, koralowca, kamieni i muszli. Flaga Watykanu zwieszała się smętnie z fału. Cumy holow- nicze opadały bezsilnie ku wydmom i znikały w morzu. Anthony zdjął przeciwsłoneczne okulary i przyjrzał się zatoczce, mając na- dzieję, że ich ładunek w jakiś cudowny sposób zdryfował na płyt- ka wodę, ale nie spostrzegł nic poza poszarpanymi skałami i skrze- pami włóknistej mgły. Wydobył kompas z plecaka, ustalił kierunki i pomaszerował na północ. Im dalej szedł, tym bardziej stawało się oczywiste, że Wyspa Van Horne'a wyrosła z wielkiego oceanicznego śmietniska. Pod- nosząc się z dna, skała przyniosła ze sobą odpadki połowy konty- nentu. Był tu śmietnik Włochów, kubeł Anglików, wysypisko Niem- ców, złom Francuzów. Zakrywając dłonią usta i nos, Anthony przebiegł obok olbrzy- miego stosu odpadów chemicznych, setek dwustupięćdzie- sięciolitrowych beczek ustawionych na kształt postindustrialnej azteckiej piramidy. Półtora kilometra dalej tkwiły pozostałości po- nad tysiąca samochodów, wypatroszone karoserie ułożone jedna obok drugiej niczym szkielety w kostnicy. Potem pojawiły się urzą- dzenia gospodarstwa domowego: miksery, kuchenki mikrofalo- we i gazowe, lodówki, tostery, zmywarki do naczyń - wszystkie porzucone bezładnie, lecz razem tworzące dziwnie spójną sceno- grafię, tło dla jakiejś postteistycznej komedii obyczajowej z podsta- rzałą i cierpiącą na demencję bohaterką siedzącą samotnie w kuchni i snującą plany wytrucia całej rodziny. Zapadł zmierzch, kradnąc ciepło popołudnia i zamieniając czerwień piasków w czerń. Anthony zapiął płaszcz, wydobył butelkę teąuili z plecaka i pociągnąwszy długi, palący łyk, ruszył dalej. Godzinę później znalazł się pośród bogów