Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Przyznam się zresztą, że w tej rozterce ducha przeważnie grałem w karty. Niejeden z państwa zauważył, że nic tak nie nastraja do filozoficznych dumań, jak zerżnąć się w baka, ale tak na goło!... Otóż zdarzyło się, iż niedługo po tym doktoracie medycyny wybrałem się do Paryża dla uzupełnienia studiów lekarskich. Raz i drugi zaszedłem do tamtejszych klinik, ale natychmiast uczułem, iż znalazłszy się w Paryżu, tym jedynym na świecie mieście, byłoby szaleństwem opukiwać płuca i obmacywać wątroby absolutnie takie same jak te, których pod dostatkiem zostawiłem w ojczyźnie. Cisnąłem tedy szpitale i laboratoria i zacząłem się wałęsać po Paryżu. Atmosfera tego miasta to coś, czego nie da się z niczym porównać. Nie dlatego, że jest wielkie; są inne wielkie miasta na świecie; nie dla jego gorączkowego ruchu i łatwych rozrywek. Ale jest w tym mieście jakiś tajemniczy fluid, jakiś magnetyzm duchowy, który krąży w murach, ulicy, tłumie i powietrzu Paryża. Może to fluid wytworzony przez wieki całe historii, myśli i 129 wdzięku życia? Działanie to jest tak mocne, tak odurzające, iż wielu wrażliwych ludzi nie wytrzymuje wręcz nerwowo tego pierwszego zetknięcia z Paryżem: chcieliby wszystko wchłonąć, poznać, przeżyć; nie mogąc wszystkiemu nadążyć popadają w prostrację. Dostałem i ja takiego ataku neurastenii paryskiej, którą pomnażały jeszcze wyrzuty sumienia, że tak zaniedbuję poważne studia, dla których przyjechałem. Zdenerwowany, prawie chory, zamknąłem się w moim hoteliku, całe dni leżałem w łóżku, bo była ostra zima, a pieca tam nie było, jak wszędzie w dzielnicy studenckiej, tylko lichy kominek, i chcąc się tak czymś ogłuszyć, ogłupić, zacząłem – czytać książki. Wpadł mi w rękę jakiś tom Balzaka, pochłonąłem kolejno kilkadziesiąt tomów tego pisarza, całą prawie Komedię ludzką. Ta lektura Balzaka, przy akompaniamencie odgłosów Paryża dolatujących z ulicy, dała mi parę tygodni spędzonych jakby w fantastycznym świecie. Wieczorem, kiedy trzeba było wyjść z domu, aby coś zjeść wreszcie, szedłem na miasto, błąkając się po ulicach, żyjąc w dalszym ciągu z bohaterami Komedii ludzkiej. W ten sposób Balzak uczył mnie rozumieć Paryż, Paryż uczył mnie poznawać Balzaka. Jest w Paryżu jedno cudowne urządzenie, mianowicie wybrzeże Sekwany, którego parapet na przestrzeni paru kilometrów zajmują kramy z książkami. Idąc wolno, zatrzymując się przy każdym, biorąc w rękę ten i ów tom, czytając tu i ówdzie po parę kartek, można spędzić kilka rozkosznych godzin, zanim się dojdzie od jednego końca do drugiego. Więcej powiem: od samego oglądania tylu książek, od samego wdychania ich myślącej stęchlizny człowiek staje się inteligentniejszy, rozszerza swój horyzont. Wobec stanu dzisiejszych nauk metapsychicznych nie widzę żadnych przeszkód do przypuszczenia, że esencja książki może wnikać do mózgu bez czytania, za pomocą samego oglądania i zapachu. Istnieje nawet bardzo piękna teoria okultystyczna w tej mierze... jeszcze dotąd w szkołach nie przyjęta, co może zresztą i lepiej. Te spacery stały się moim nałogiem. Tam, mając przed oczyma najcudniejszy w świecie kamienny pejzaż starego Paryża, od Notre-Dame aż do Luwru, przy tych kramikach, z których dość często unosiłem jakiś tom do domu, przechodziłem na świeżym powietrzu kurs literatury francuskiej. Był to zresztą jedyny, jaki przeszedłem. Tak z każdym dniem wchodziłem coraz bardziej pod czar tej myśli francuskiej, z którą czułem w sobie powinowactwo od dziecka, ale od której wraz z całym ówczesnym młodym pokoleniem odbiegłem dość daleko. Ale zwłaszcza jeden czynnik, najbardziej uroczy i lotny ze wszystkich, dopełnił tego zbliżenia. Była nim piosenka francuska, piosenka paryska. Zakochałem się w niej od pierwszej chwili, tłoczyłem się w każdej gromadce otaczającej ulicznego śpiewaka, zabłądziłem wreszcie tam, gdzie osobliwie uprawia się tę piosenkę, do tzw. kabaretów. Nie lubię tej nazwy, daje ona powód do nieporozumień. O tak zwanym kabarecie paryskim pokutowały u nas najdziksze legendy. Wyobrażano sobie miejsce nocnych orgii, gdzie szampan leje się bez przerwy, a półnagie bachantki śpiewają i tańczą sprośności. Trudno o coś odleglejszego od rzeczywistości. W istocie jest to mała, najskromniej urządzona salka, gdzie przedstawienie zaczyna się po dziewiątej, a kończy regularnie, jak wszystkie widowiska w Paryżu, o trzy kwadranse na dwunastą. Szklankę piwa lub cienką kawę czarną opłacało się jako bilet wstępu. Publiczność to studenci, młódź artystyczna, ich przyjaciółki i inni miłośnicy piosenki, bo przychodzi się tam tylko dla niej. Toteż publiczność jest prawie wyłącznie miejscowa, francuska, cudzoziemiec zabłądzi tu rzadko, raczej chodzą do banalnych bulwarowych tinglów, utrzymywanych głównie dla nich, skąd wychodzą przekonani, że byli w „paryskim kabarecie”... Na estradzie ustawionej wśród publiczności zjawiają się muzycy lub poeci osobnego pokroju, śpiewający i recytujący wyłącznie własne utwory. Kobieta pojawia się na estradzie rzadko. Pierwszego wieczoru, kiedy znajomy literat zaprowadził mnie do takiej skromnej budy w dzielnicy studenckiej, gdzie jednak można było słyszeć najlepszych piosenkarzy niedawno 130 wówczas rozbitego, a tak głośnego w swoim czasie w całej Europie „Chat-Noiru”, siedziałem jak oczarowany. Ta piosenka, to sentymentalna i tkliwa, to iskrząca się dowcipem, o rozkosznie ironicznym akompaniamencie, to znów gryząca i krwawa znowuż na inny sposób objawiła mi w swoich rytmicznych skrótach wieki całe kultury i myśli, stała się dla mnie nowym łącznikiem między literaturą a życiem, odsłoniła mi nowe formy wyrażania się. To było dokończenie edukacji zaczętej przy kramikach nad Sekwaną. Ale rezultat tego wszystkiego był ten, że wałęsałem się po mieście mamrocząc fałszywie piosenki, martwiąc się, że zaniedbuję mój fach, i kłopocąc się, co ze mnie będzie. Na razie wróciłem do kraju i do mego szpitala. Na zapytanie moich profesorów o stan francuskiej medycyny wyłgiwałem się dyplomatycznie, jak umiałem. Coraz bardziej czułem się obco, coraz mniej byłem lekarzem, a wciąż n i e b y ł e m l i t e r a t e m. Aby uciec od szpitala, który mnie przygnębiał, rzuciłem się do mikroskopu. Drukowałem w fachowych pismach rozprawy O aglutynacji streptokoków, O pojawianiu się myelocytów we krwi osesków i wiele innych pod podobnie futurystycznymi tytułami. Za te zasługi mianowano mnie pierwszym asystentem kliniki chorób dzieci. (Od tego czasu nerwowo nie znoszę dzieci