Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Wędrowcy dotarli do Khemi jeszcze przed północą. Z ciemności wyłoniły się wysokie mury i wieże odbijające się w falach Styksu. Tu i ówdzie żółciło się samotne okno, jednak miasto spowijały ciemności. Wydawało się, że ciemne mury łakomie wchłaniają całe światło księżyca. W noc tak ciepłą, jak ta, większość miast powinna rozbrzmiewać odgłosami hulanek i zabaw, ale nad stolicą magii i czarów unosiła się ciężka cisza. Otanis poprowadził Conana w kierunku nabrzeża brukowaną ulicą, biegnącą pod murami. Ich oczom ukazała się Wielka Piramida, przewyższająca największe budynki. Conan oczyma wyobraźni ujrzał znajdującą się pod nią gmatwaninę korytarzy i komór grobowych. Poczuł dotknięcie strachu. Co prawda chlubił się tym, że pokonał w swym życiu wielu wrogów, jednak nie mógł wykorzenić prymitywnej obawy przed rzeczami o nadnaturalnym pochodzeniu. Nagle stał się zwykłym człowiekiem, niezdolnym wyrwać z niewoli brata swej ukochanej. W jego umysł wkradło się przerażenie, ciało zaś ogarniał dziwny bezwład. Od zachodu do świtu bramy były zamknięte. Przepuszczano tylko pojazdy dostojników. Ale do murów miejskich przylegało wiele budynków. Nic nie krępowało kwitnącego w nich handlu. Od strony morza strzegła Khemi flota, wspomagana przez czary potężnych magów. Od kilkuset lat żaden z wrogów nie był tak głupi, żeby napaść na to złowrogie miasto. Mimo to wszystkie ulice były silnie strzeżone. Z tego powodu Otanis z Conanem postanowili odegrać rolę spóźnionych rybaków, wracających z połowu. Aczkolwiek cały czas szli w głębokim cieniu i przystawali, gdy tylko coś ich zaniepokoiło, szybko zostali zatrzymani przez straż portową i zapytani o przyczynę tej nocnej przechadzki. Strażnicy stali na ulicy i patrzyli na nich. Nie było sensu ukrywać się dłużej. — Co za dziura — powiedział głośno Conan. — Nie ma ani jednej gospody, gdzie można by dostać kufel piwa i zjeść coś przyzwoitego. — Było to jedyne stygijskie zdanie, które barbarzyńca nauczył się wymawiać płynnie. — Dostaniesz to tam, dokąd idziemy — odparł Otanis. — To parę kroków stąd. Conan wsunął rękę pod opończę i chwycił rękojeść miecza. Otanis podszedł do strażników i zamienił z nimi parę słów. Żołnierze natychmiast ruszyli swoją drogą. Ulica była szeroka, jednak księżyc i większość gwiazd skrywała się za budynkami, zmieniając ją w mroczny wąwóz. Conan ze zdziwieniem zauważył, że nie ma tu żadnych odpadków i śmieci. Nieco dalej dostrzegł grupę niewolników zamiatających ulicę. Byli to wycieńczeni chorobami i głodem nieszczęśnicy, z trudem utrzymujący się na nogach. Przed przewróceniem się powstrzymywał ich jedynie bat nadzorcy. Nieco dalej minęli jakiegoś robotnika, spieszącego z wiadomością posłańca, zamaskowanego czarownika i półnagą kurtyzanę z wysoko ufryzowanymi włosami. Wszyscy przechodnie mieli jedną wspólną cechę — brak radości na twarzach. Khemi było otchłanią, w której coś pełzało i syczało. Ciemności stały się jeszcze większe, gdy Otanis pociągnął Conana w jedną z wąskich uliczek. Tutaj wśród smrodu i brudu ich droga wiodła między ścianami czynszowych kamienic i manufaktur. Płaskie dachy pełne były śpiących ludzi, którzy opuścili na noc duszne wnętrza swych domostw. W pewnym momencie z jakiegoś zaułka wyszło kilku młodych mężczyzn i stanęło naprzeciw wędrowców. Conan zobaczył błyskające w słabym świetle ostrza noży. Wyciągnął swój miecz, a tamci, czego się nie spodziewał, cofnęli się bez słowa. — No cóż, Otanis... — powiedział barbarzyńca — ...te hieny nie znalazły sobie miejsca w twoim świecie. Jego wypowiedź nie wywołała żadnej reakcji. Zatrzymali się przed drzwiami, na których namalowano biały palmowy liść oznaczający gospodę. Przez uchylone okiennice i szpary w drzwiach prześwitywało światło. Uszy Conana uchwyciły dochodzący z wewnątrz gwar głosów, do jego nozdrzy zaś dotarł zapach pieczonego mięsa. — Czy znaleźliśmy to miejsce, o którym mówiłeś? — spytał. Otanis kiwnął głową. — Tak, to tawerna Uminankha. Jeszcze na pokładzie statku Otanis mówił, że cudzoziemcy bez zgody kapłanów nie mają prawa przebywać w Khemi, ale są gospodarze, którzy nie zadają zbędnych pytań, kiedy gość ma pieniądze i płaci. Dlatego sakiewka przy pasie Conana była pełna. Przewodnik zapukał. Drzwi uchyliły się odrobinę i wyjrzała zza nich pomarszczona twarz. Conan wyszczerzył zęby i pokazał złotą monetę. Zwolniono łańcuchy i przybysze weszli do środka. Znaleźli się w niewielkiej izbie, o suficie tak niskim, że Cymmerianin musiał schylić głowę. Leżącej przed progiem szmaty nie zmieniano chyba od tygodni, gdyż cuchnęła skwaśniałym winem i wydawała bardzo niemiłą woń. Światło dwóch oliwnych lamp ledwo przebijało przez dym, wydobywając z mroku kilka podejrzanie wyglądających postaci. W kącie stała ohydna, stara prostytutka, spoglądając z pogardą na obecnych. Z kominka wydostawał się dym. Widocznie komin dawno już nie był czyszczony. Powietrze było gęste od smrodu. Otanis zamienił parę słów z jednookim barmanem i wręczył mu kilka monet. Potem wskazując na znajdujące się wewnątrz drzwi, powiedział po shemicku do Conana: — Masz tam łóżko, tylko dla siebie, jeśli nie liczyć robactwa. Pierwszy pokój po prawej stronie. Zapłaciłem za tydzień z góry