Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Widzieli świętych, jak patrzą na nich, bez ruchu, bez współczucia, z zakurzonych murów ciemnych kościołów. Goście wyszli. Gdy dotarli do dolnego krańca zaułka, Gigina, przyjaciółka Luizy — która cały wieczór milczała — nieoczekiwanie zaczęła śpiewać. Wstydliwie milczała przez cały wieczór, a że nie potrafiła wyrazić słowami tego, co chciałaby powiedzieć, teraz u dołu stromego zaułka zaczęła bezwstydnie śpiewać. Śpiew dochodził do ogrodu. Kobiety objęły się i z głowami odchylonymi na bok słuchały. Domownicy po niedługim czasie zaczęli się rozbierać. Najpierw starannie ułożyli na kupkę prezen- 149 ty — i wszystko to zostało umieszczone na komodzie pod wieczną lampką oliwną. Murarz w koszuli, zamyślony, usiadł przy niesprzątniętym stole i przyglądał się sztucznej przynęcie. Blaszana rybka błyszczała w świetle księżyca. Antonio usiadł obok ojca, oparł podbródek o dłoń i w milczeniu, długo przyglądał się sztucznej przynęcie. — Nie myślę — rzekł później, szeptem i ze smutkiem — nie myślę, żeby na to można było coś złapać. Murarz nie odpowiedział. Wygasili ogień i wszyscy troje położyli się do wspólnego łóżka. Długo leżeli czujnie i w milczeniu, z otwartymi oczami. Nie śmieli odezwać się do siebie. Nie śmieli się poruszyć. A także nie śmieli się modlić. Wielki strach mieli w sercach. Jakby zrozumieli, że nikt nie może im pomóc. 16 Wiatr przygnał o czwartej po południu i, świszcząc, pędził w kierunku nabrzeża jak pirat z toporem. Przywiał znad morza, z Afryki, z jaskiń gór Atlasu. Palmy potrząsały rozczochranymi głowami, przestraszone i rozzłoszczone. Parasolowate sosny kołysały się w jego objęciach jak delikatne panienki uczesane na polkę. Wiatr przebiegł przez morze, a jego śladem postępowała woda, wzbijając szary pył, jak droga na pustyni. Zawsze o czwartej przychodził wiatr i przemykał, skradając się jak zwierzę. Pomiędzy Capri i Ischią 150 była ścieżka, zwykł wpadać na nią. Albo pędził z Salerno, tarzał się na brzegu, u podnóża Wezuwiusza. Miał wiele imion, ale niezmiennie był to ten sam wiatr. Czasami dmuchał ciepłem, a oddech jego był smrodliwy. Czasami był ożywczy i wonny. Wiatr zwany tramontana wpadał do pokoi jak podekscytowany rewolucjonista, który chce zaprowadzić porządek za cenę chaosu, burzył pościel, porywał fi-rany, bezładnie wymachiwał rękami. Sirocco był pokryty śluzem, przyklejał się do wszystkiego, czego tylko dotknął spoconą łapą. W Neapolu był swojski wiatr. Kochał zaułki, sięgał, jak wyrostek, między wywieszoną za oknami schnącą bieliznę, wybrzuszał damskie halki, wpadał pod kombinacje dziewcząt, powiewał wilgotnymi prześcieradłami i zbitymi przez burzę męskimi kalesonami. Pędził krętymi uliczkami, wprawiając w wir śmieci, kurz, ludzi, zapachy, resztki owoców, zwierzęce odchody, śliskie ślimaki i zdechłe ryby, wszystko zmiatał, rozrzucał, pluł ludziom w twarz śmieciami, po czym, skrzecząc i świszcząc, gnał dalej w stronę morza i portu. Kiedy dotarł na Posillipo, chwytał za lutnię i zaczynał śpiewać. Grał na flażolecie powolnym i nerwowym dźwię-czeniem, grał na metalowych strunach i śpiewał. Ten nerwowy, dźwięczący, syczący, skrzeczący głos był znajomy. Ten, kto urodził się tutaj, musiał go zauważyć, bo na ten dźwięk o czwartej po południu wszyscy się budzili. Neapolitańczycy, którzy od połowy maja już około południa zapadają w letni sen na ulicach — tak samo, jak zwierzęta, które późną jesienią zapadają w sen zimowy, w swego rodzaju 151 samoobronny bezruch, redukując w letargicznej fazie snu pracę własnego ciała — budzą się o czwartej po południu z powodu dotknięcia wiatru. Czasami ów wiatr przynosił dziwne zapachy, znad morza, z wysp i z Afryki, a także niewidoczny pył, biały, przesiany, bardzo drobny pył pustyni, który szczypał w oczy i powodował wysypkę na skórze. To dotknięcie wiatru musiało wywołać reakcję każdego. Morze o każdej porze roku inaczej odpowiadało na wybijające ze snu dotknięcie wiatru. Bo i morze spało w południe i po obiedzie, leniwie, do góry brzuchem, jak jakieś prehistoryczne zwierzę: pokazywało ten swój srebrzystobiały, wypuczony brzuch i tylko od czasu do czasu obracało się z boku na bok niezdarnym, gnuśnym ruchem ogromnego cielska. Ale około czwartej, kiedy dotknął je wiatr, przytomniało. O tej porze, skradając się, przybywały z daleka niespieszne fale, z Zatoki Tunezyjskiej, rozległe, ociężałe, rozchodzące się w krąg, nietutejsze fale, które, nieprzytomne z wyczerpania, rzucały się na przybrzeżne skały. A potem poruszały się w zatoce, i z ciemnozielonych wód Marechiare wzlatywały strzeliste fontanny. W tym wszystkim było coś trwożliwie i uspokajająco znajomego. Każdy wiedział, że zmaga się nie tylko ze swoim własnym losem, ale też z jakimś o-gromnym współ-losem — nie tylko z prowincjonalnym, lokalnym szaleństwem przydrożnego fatum, ale i sejsmicznym losem wulkanów i afrykańskich wichrów. Kiedy mówił wiatr, ogrodnicy w wiszących ogrodach na zboczach Posillipo patrzyli w niebo. Każdej chwili mogło zdarzyć się coś bardzo złe- 152 go albo bardzo dobrego. Wiatr mógł przynieść ulewny deszcz albo długotrwałą suszę. Wąchali, próbowali koniuszkiem języka, smakowali wiatr. Wielkie wichry przybywały z Afryki, dlatego były takie smakowite, przyprawione korzeniami, a jednocześnie wyczerpująco ciepłe i zapylone. Przynosiły zapach Sahary, opary Konga, zmysłową i zbutwiałą woń dżungli. Ogrodnicy na Posillipo obserwowali niebo. Wiszące ogrody opadały schodami ze wzgórza ku brzegowi morza, a wiatr zbiegał tanecznym krokiem ze wzgórza po pochyłości wonnych stopni ku morzu. Ogrodnicy Kampanii z rydlem w rękach wąchali wiatr. Wszystko zależało od tego, co on przyniesie i czy przyniesie na czas? Czy przyniesie ciepły, wybłagany deszcz, czy oberwanie chmury, która gwałtownie lunie z pociemniałego nieba i w ciągu kilku minut wymyje z drobnych grządek uprawiany w wiszących ogrodach florencki koper, obe-rwie niedojrzałe owoce z oliwek i granatów, wdep-cze w błoto owoce drzew pomarańczowych i cytryn? Bo niekiedy właśnie tak przychodził deszcz, bez uprzedzenia, z czarnym gniewem, jak wściekły Maur. Nie tylko płody wypłukiwał z ziemi, lecz wyrywał ziemię z wapienno-muszlowej podmurówki wiszących ogrodów, i tłuste, czarne pole lawy sce-dzał ku morzu w postaci ciekłego mułu. Ale niekiedy wiatr przynosił jedynie gorzko-kwaśny pył Sahary, całymi miesiącami nic tylko pył i suszę. Roślinność wiszących ogrodów żyła wówczas z porannej pary, z osadzania się soli, z owego sztucznego nawozu, jakim morze zraszało ją między czwartą a piątą, oddzielnie i wielkodusznie. Ale tej pary było 153 za mało, żeby żyć, i za mało, żeby umrzeć. Wówczas ogrodnicy spieszyli do Sorrento, organizowali procesję z kolorowymi chorągwiami. I czasami to pomagało