Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Kobieta nabrała koloru kardynalskiego i eksplodowała jak wiązka granatów ręcznych. Nagadała najpierw na Kościół, że jest zacofany, nieludzki, nieprzyjazny ludziom i nieżyciowy. Potem dobrała się do papieża, który nie pozwala kobietom przyjmować święceń. Potem przyszła kolej na księży, którzy nic nie robią, prowadzą życie niemoralne i niewinnych ludzi przykazaniami gnębią, w które sami nie wierzą. Nastąpiła zapowiedź zniknięcia Kościoła z życia i świata, na co ona z radością i niecierpliwością czeka. To są wasze ostatnie podrygi, krzyczała w kierunku proboszcza i machała palcem wskazującym jak jeden z polityków PRL-u, którego pochłonął lamus historii. Wszystko, co po nim pozostało, to pamięć jego grożącego palca. Sit transit gloria mundi. Kobieta nabrała powietrza i wyrecytowała jeszcze zwarty traktak o demokracji, o której Kościół pojęcia nie ma. Po traktacie o demokracji, wróciła do wspomnień z młodych lat. Opowiedziała księdzu Bochenkowi, dlaczego wystąpiła z kościoła. Była w internacie i szkole prowadzonej przez siostry zakonne. Uczennice musiały co niedzielę brać udział we mszy świętej, co ją tak wykańczało psychicznie, że postanowiła zaraz po maturze z tym skończyć. I dotrzymała słowa. Ksiądz Adam patrzył pełen litości na nieszczęsną siostrę w Chrystusie i powiedział, że po maturze mogła po prostu nie uczęszczać do kościoła, skoro ją to tak bardzo wykańczało, po co od razu ostentacyjnie i formalnie Kościół opuszczać. Trzeba było sobie zostawić trochę czasu na zdrowy pomyślunek i porządki we własnym wnętrzu. Dodał po chwili spokojnie, że jej demonstracyjna nienawiść do Kościoła świadczy raczej o poczuciu własnej winy niż o czymkolwiek innym. Kobieta powiedziała, że musi być matką chrzestną, bo obiecała koleżance, która urodziła synka. Ona zawsze słowa dotrzymuje. Ksiądz Bochenek uśmiechał się smutno, przypominając sobie słowa świętego Jana: Każdy człowiek jest kłamcą. Po chwili błogiej ciszy, kobieta zapytała, co w takim razie ma zrobić, żeby być matką chrzestną. Mam wstąpić do Kościoła, a potem zaraz wystąpić? Smutek i przygnębienie proboszcza były widoczne. Radził kobiecie z takiego płaskiego manewru zrezygnować, gwoli prostej, ludzkiej uczciwości. Radził przyjąć rolę świadka chrztu, rolę matki chrzestnej pozostawić komuś, kto czuje się katolikiem i może wziąć odpowiedzialność za swoje słowa wypowiedziane podczas chrztu dziecka. Kobieta zapytała prawie normalnym tonem, czy będzie mogła trzymać podczas chrztu świecę jako świadek chrztu. Ksiądz Bochenek przytaknął zrezygnowany, informując odłączoną siostrę, że świeca jest symbolem obecności Chrystusa w duszy dziecka, w rodzinie, w życiu chrześcijan. Goście odeszli w milczeniu. Pozostawili w duszy kapłańskiej księdza Adama niesmak potworny i smutek przygnębiający. Największym problemem dla Kościoła byli i są zawsze tak zwani katolicy z metryki - tak nazywano ich w Polsce. W Austrii trzeba ich nazwać ekskatolikami, bo przeważnie formalnie opuścili Kościół. Najsmutniejsze jest to, że opuścili go ostatecznie z powodu skromnej sumy. Judasz opuścił Mistrza z powodu 30-stu srebrników, za co można byłoby dzisiaj kupić małego suzuki lub cinquecento. Zarówno katolicy z metryki jak i ekskatolicy są największym cierpieniem Kościoła, zadają mu najwięcej bólu, stanowią najgorszą dlań reklamę. Ksiądz Bochenek zastanawiał się często nad kościelnymi emigrantami. Zaskakiwał go stosunkowo często ich nagłe pragnienie zawarcia ślubu kościelnego, odegrania roli rodzica chrzestnego, czy walka o chrzest dla dziecka, w wypadku obu wystąpionych rodziców. Przeżył także kilka dramatycznych scen z powodu konieczności odmówienia pogrzebu katolickiego. Słyszy wtedy zawsze zarzuty pod adresem Kościoła i papieża, że są bez serca, pozbawieni miłości, litości i ludzkich uczuć. Ekskatolicy odwrócili się od Kościoła w sposób ostentacyjny, urzędowy, publiczny, gdy Kościół pozwala sobie im o tym przypomnieć i traktuje ich jako bezwyznaniowców, kłócą się, zwalają winę na Kościół i próbują go na gwałt reformować. Ksiądz Adam podszedł do okna i obserwował machinalnie sąsiada, rozciągającego siatkę na nowych żelaznych słupkach ogrodzenia. Myślami drążył temat tak zwanych wiernych i niewiernych Kościoła. Nieliczny procent wiernych lgnął w Austrii do Kościoła. Przeciętnie około sześć procent z tych, których wierność polegała jedynie na płaceniu Kirchenbeitragu. W Klein Nieselregendorfie było ich mniej więcej dwadzieścia procent. W Lindentalu może trzydzieści. Można więc spokojnie mówić o diasporze Kościoła wśród ochrzczonych. Bo olbrzymia większość Austriaków jest ochrzczona. Jest to sytuacja nowa, dziwna i zaskakująca. Proboszcz musi sytuację diaspory przyjąć do wiadomości i przestać rozmawiać z katolikami tak, jak się zazwyczaj rozmawia z katolikami świadomymi swej wiary, próbującymi zgodnie z jej depozytem żyć. Proboszcz ma przeważnie do czynienia z neopoganami, czczymi konsumentami, z ludźmi wierzącymi w potęgę pieniądza i wiedzy. Wszystkie inne, niewygodne problemy zmiata się pod dywan czyli udaje, że ich nie ma