Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Wódka zabarwiała im szarą dolę, mamiła ciepłem, swobodą, dostatkiem. Kalenik rozparł się na stole i głośno swe marzenia rozpowiadał: — Żebym ja królem był, toby ja wszystką ziemię sobie wziął, pany by mnie robili, a ja by wódkę garncem pił, a tłustość łyżką jadł i w trzy kożuchy się ubierał. Łucysia zaczęła śpiewać, zanosząc się od śmiechu: Zaprowadźcie żywą wodę do sadu, do wiśniowego, Przyprowadźcie, dobrzy ludzie, mego chłopca miłego. Makuszanka rozsiadła się na ławie jak królowa i postawiła przed sobą butelkę: — Teraz moja wola i dola! — wołała, machając rękami. Nie wiadomo, co by się stało po trzecim kieliszku, bo przy tym machaniu stara strąciła flaszkę. Czarodziejski płyn rozlał się szeroką strugą na stół i na ziemię i wszystkich to nieszczęście otrzeźwiło. Wlepili oczy w kałużę wódki. Łucysia zapłakała, Kalenik splunął — i czar prysnął. Znowu byli biedni, nędzni, poczuli dokuczliwiej swe mozoły i ciężar żywota i umilkli przygnębieni, oszołomieni. Parobek wyszedł zgarbiony, leniwie wlokąc nogi ociężałe. Nie zapłacone podatki, brak paszy, przednówek długi, koszt wesela, brak rąk w chacie — wszystko stanęło mu na myśli. Szedł poza stodołami, wicher marcowy szumiał i siekł mu twarz, niebo, od chmur zbałwanionych czarne, wisiało mu nad głową: w ciemności tej, gdzieś górą, niewidzialne ciągnęły gęsi dzikie. Krzyk ich, zmieszany z żałosnym poświstem wiatru, słyszał chłop. Leciały na Perechreście zapewne. Tak idąc zamyślony, potrącił kogoś. — Pochwalony Jezus! — pozdrowił go poważny głos starego Huca. — Na wieki! — odparł półgębkiem, spuszczając głowę. — Jak wilk chodzisz nocą. Dawnom ciebie u siebie nie widział. — Żebym żyto miał do zwrócenia, albo deski, tobym wstąpił, a tak — boję się. Pomyślicie, że znowu o co prosić będę — rzekł Kalenik. — Głupia dumka! Choćbyś i o co poprosił, to nie wstyd i nie grzech, byłeś sam nie wziął. — Nie, Boh me, nie! Ja trus powtórzył swoje Kalenik. — To dobrze. Dosyć w chacie dwóch złodziei. — Bodaj ich palarusz! — zamruczał parobczak. — Prosić — nie grzech! — mówił dalej stary. — Każdy prosi, najbogatszy i najszczęśliwszy, bo nie ma takiego na świecie, co by do Boga i dobrych ludzi interesu nie miał. — Alboż Bóg jest? Starzy jego wspominają, może widzieli. Ja nie słyszał jego i nie widział. — Durny ty całkiem! — rzekł lakonicznie Korniło, a parobek ani się obraził, ani zaprzeczył. Stanęli na podwórzu Huców. Gospodarz się odezwał: — Wejdź, powiem tobie słowo! W chacie wszyscy spali. Czekała na powrót starego lampka i Ołenia Prytulanki, pilnując, aby wieczerza nie wystygła; podała mu ją i usiadła w kąciku, zaspanymi oczami przyglądając się Hubeni. — Zapóźniłem się u pana! — mówił Huc, jedząc powoli. — Co dzień więcej roboty! Co wasz chłopiec będzie robił latem? — Bydło będzie pasał, jak egzament złoży. — Taki wielki! Mogłaby dziewczyna bydło pędzić. Chłopiec ze starym daliby rady gospodarce, a ty byś mógł co zarobić. Zgódź się do dworu za rataja! — Ja? Co wam się widzi? Miałbym swoje rzucić, a cudzego pilnować? Tfu! Z gospodarza na batraka iść! — Albo to twoje? Stryjowskie. Batrakiem ty daremnym u niego służysz, a dosłużysz się nędzy. Zobaczysz! — Jakże? Moje to! Statok (bydło) ja pohodował, choromy (budynki) postawił, pole robię. Na swoim ja pan. — Chorowanie — twoje panowanie. Patrzał ja na twoją pracę i dlatego, żeś czestny i cichy, żal mi ciebie. Ty myślisz, że ja ciebie obrażam? Nie, ja tobie łaskę chcę zrobić. Miałbyś pieniądze i chleb. — I niewolę! — przerwał parobek. — Ino umarły — wolny! — poważnie rzekł Huc. — Ino rozumny — bogaty. A my wszyscy raby (niewolniki). Ja tobie dobre słowo mówię. Ty o sobie pomyśl sam, bo ty ni bafka, ni maty, ni żonki nie masz, co by za ciebie pomyśleli, a ty cichy i spokojny jak owca. Z ciebie runo kto chce zdejmie i gołego wyrzuci. Tak ja tobie mówię. Oddziel się od stryjów, póki czas, póki to szczenię w wilka nie wyrośnie, a Zacharko nie wróci. Oddziel się i na rataja idź! Parę lat przesłużysz, zarobisz pieniądze, ożenisz się i obudujesz. Wtedy ciebie nikt nie wypędzi. — Niech oni precz idą! Mój bat’ko starszy był, nasza to chata. Tyle ja lat pracował! Zostanę! My, Hubenie, z rodu nie służyli panom, gospodarzami umierali. Żeby wy mnie setkę rublów dawali, nie pójdę z cudzymi wołami na cudze pole. Huc łyżkę odłożył i usta rękami otarł. — Nie, to nie. Twoja wola. Batraków dużo na świecie. Z dobrego życzenia ja tobie słowo rzekł. Pokaże czas, kto durny był. Idźże i pilnuj, niebożę! Kalenik wyszedł wzburzony. Nie sypiał w chacie teraz, gdy było cieplej, ale przy wołach w oborze. Otworzył skrzypiące wrota i omackiem trafił do siana, do żłobu. — Moje wy rodzone, moje wy dzieci! — szeptał, podręcznego gładząc w przechodzić — Potruję ja was prędzej, niżby kto drugi na was jarzmo kładł. Macie, jedzcie siano, jedzcie, wy moje! Potem się w to siano zagrzebał i zasnął, ale budził się często i ręką niespokojnie szukał wołów. Roiło mu się, że mu je Huc zamienił. Nazajutrz było święto. Niebo na tę uroczystość wymiotło chmury, aż hen, na skraj, nad bory; ubrało się w odświętny błękit, wiatr nie smagał, ale gładził, słońce odwiedziło mroczne głębie podwórza chat, zajrzało do izb czarnych i, jakby przerażone tym, co tam ujrzało, umykało coraz dalej i wyżej. W chatach od wczesnego rana panował ruch uroczysty. Uroczystość–bo to była rzadka, tygodniowego ochędóstwa. Myli się starzy i młodzi, dziewczęta i kobiety zaplatały warkocze, dzieci przemocą zanurzano w wodzie, wszyscy oblekali czystą bieliznę. Chlebowym kwasem z dzieży pomyte włosy straciły wszelki pozór włosów, wyglądały jak peruki, ściśle głowę otaczające; szare płótno koszul zachowywało odświętną sztywność; kto posiadał buty, czernił je smarowidłem od wozu. Inny, niż zwykle, gwar odejmował zagrody. Były tam swawolne śmiechy dziewcząt, dowcipy parobków, krzyk dzieci, gospodyń, drugie rozhowory. Powszedni ranek tłumił te wybuchy koniecznością pracy; dziś rozwiązywały się usta — i namiętności. Aż wreszcie w ten gwar wpadł pierwszy odgłos dzwonu, potem drugi, dziesiąty, setny. To kościół wołał i przypominał, że nie trzodą są, że do ich dusz mówić będzie Bóg. Na wołanie to przodem ruszyli starzy. Widać ich było zgarbionych, zapatrzonych w ziemię, jak szli powoli pojedynczo, w wielkich baranich czapkach i długich świtach, kijem się wspierając. Z nimi ruszył Korniło Huc i, odchodząc, synów napędzał do pośpiechu. Ale ci jeszcze gotowi nie byli. Matwieja ubierała żona, kobieta ładna i kochana, jak matka w chacie; średni Wasyl na żonę czekał, paromiesięczną swą córeczkę na ręku trzymając; Karpina elegantował się jako kawaler, któremu gody chodziły po głowie. Prytulanka czesała Ołeni ciemne włosy, zaplatając w nie pęk czerwonych tasiemek. Stary sam ruszył, bo i do spowiedzi się wybierał. Przechodząc, zajrzał do Hubeniów. Dzieci wypędzały bydło na paszę