Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Niech diabli porwą te lwy! Dlaczego podałeś mi wczoraj sól, ty ośle? Teraz czuję ją na plecach. Potem zaczął pleść coś bez sensu i jęczał od czasu do czasu. Niewykluczone, że ta piaskowa tortura uratowała nam życie, ponieważ gdyby nie ten ból, moglibyśmy zapaść z wyczerpania i pragnienia w sen, z którego nigdy byśmy się już nie obudzili. Wtedy jednak nie odczuwaliśmy bynajmniej wdzięczności dla smagających nas bieży piasku, gdyż ból stał się w końcu prawie nie do zniesienia. Orme powiedział mi potem, że zaczął w pewnym momencie roić, iż zbił kolosalną fortunę na sprzedaży Chińczykom sekretu nowej tortury, polegającej na smaganiu ciała ofiary strumieniem gorącego piasku wyrzucanego z dmuchawy. W końcu straciliśmy rachubę czasu. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że burza trwała pełnych dwadzieścia godzin. Przez większą jej część musieliśmy, mimo bólu, być nieprzytomni. W każdym razie pamiętam, że w pewnej chwili ujrzałem twarz syna, a więc musiały mnie dręczyć halucynacje. Zaraz potem poczułem się tak, jakby mnie przypiekano gorącym żelazem. Ostatkiem sił podniosłem się i stwierdziłem, że burza przeszła i moją poobcieraną skórę przypala słońce. Starłszy z oczu piasek, spojrzałem na ziemię i spostrzegłem dwa kopczyki wyglądające jak mogiły, z których wystawały białe nogi. Para dłuższych nóg poruszyła się, piasek zafalował i wyłonił się spod niego Oliwer Orme, mówiąc coś bezładnie zduszonym głosem. Staliśmy przez chwilę i spoglądaliśmy na siebie. Przedstawialiśmy zaiste niesamowity widok. - Czy on nie żyje? - mruknął Orme, wskazując na wciąż pogrzebanego pod piaskiem Higgsa. - Obawiam się, że masz rację - odparłem - ale sprawdźmy. Zaczęliśmy go z trudem odgrzebywać. Kiedy wreszcie unieśliśmy skórę, twarz profesora była cała czarna i przykro było na nią patrzeć, ale ku naszej uldze stwierdziliśmy, że żyje, bo poruszył ręką i jęknął. Orme spojrzał na mnie. - Woda by go uratowała - powiedziałem. Wtedy przeżyliśmy chwilę niepewności. Jedną z butelek opróżniliśmy jeszcze przed burzą, ale druga, duża patentowa flaszka w filcowym pokrowcu z kauczukową zakrętką, powinna być w trzech czwartych pełna, o ile w tym strasznym upale woda nie wyparowała. Gdyby tak się stało, oznaczałoby to, że Higgs umrze, a wkrótce potem - jeśli nie nadejdzie pomoc - także my. Orme odkręcił zakrętkę, gdyż mnie za bardzo drżały ręce, a potem wyciągnął zębami korek, który na szczęście przewidujący Quick wetknął pod zakrętkę. Trochę wody, która dzięki Bogu nie wyparowała, prysnęło na suche jak pergamin usta Orme'a. Widziałem, że zagryzł je aż do krwi, walcząc z pokusą, aby zaspokoić pragnienie. Oparł się jej jednak i nie wypiwszy ani kropli, wręczył mi butelkę, mówiąc po prostu: - Jesteś najstarszy, Adams. Ty podziel. Teraz ja musiałem przeciwstawić się pokusie, ale udało mi się. Usiadłem, oparłem o kolano głowę Higgsa i wpuściłem kilka kropel między jego spieczone wargi. Skutek był magiczny, bo nie minęła minuta a profesor usiadł, chwycił flaszkę obiema rękami i usiłował mi ją wydrzeć. - Ty okrutny bydlaku! Ty okrutny, samolubny bydlaku! - jęknął, kiedy mu ją wyrwałem. - Słuchaj, Higgs - powiedziałem ochrypłym głosem. - Orme i ja też bardzo potrzebujemy wody, a nie wypiliśmy ani kropli. Ale mógłbyś wypić wszystko, gdyby ocaliło ci to życie. Tylko że nie ocali. Zgubiliśmy się na pustyni i musimy oszczędzać wodę. Jeśli teraz wszystko wypijesz, to za parę godzin znowu będziesz spragniony i umrzesz. Pomyślał chwilę, a potem podniósł głowę i powiedział: - Rozumiem... Przepraszam. To ja jestem samolubnym bydlakiem. Ale jest tu dużo wody, napijmy się po parę łyków. Inaczej nie będziemy mogli iść. Napiliśmy się więc, odmierzając cenny napój małym kauczukowym kubkiem, który mieliśmy ze sobą. Jego pojemność była mniej więcej taka, jak kieliszka do porto. Każdy z nas wypił, a właściwie wolno wysączył, trzy takie kubki. Cóż to znaczyło wobec naszego pragnienia! Czułem, że gdybym wypił nawet galon*, to poprosiłbym o więcej. Jednak nawet ta niewielka ilość wody przywróciła nam siły. Wstaliśmy i rozejrzeliśmy się, ale burza zupełnie zmieniła otoczenie. Tam, gdzie wznosiły się wysokie na kilkaset stóp wzgórza, teraz były doliny, natomiast tam, gdzie rozciągały się doliny, znajdowały się wzgórza. Na miejscu pozostała tylko wydma, na której się schroniliśmy, gdyż pod warstwą piasku była płyta skalna. Próbowaliśmy określić na podstawie pozycji słońca, w której stronie leży oaza, ale te wysiłki nie na wiele się zdały, gdyż nasze zegarki stanęły i nie wiedzieliśmy, która jest godzina, i w jakim miejscu na niebie powinno być słońce. Higgs, na którego upór, osłabienie i wyczerpanie nie miały najmniejszego wpływu, pokazywał jedno miejsce, a Orme inne. Zaczęli się nawet spierać, czy oaza leży na prawo czy na lewo od nas. Tymczasem ja ponownie usiadłem i zacząłem się zastanawiać. Przez mgiełkę na horyzoncie mogłem dostrzec niewyraźne punkty, będące prawdopodobnie wzgórzami, z których - jak mówili Zeusi - schodziły nękające ich lwy. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że mogą to być zupełnie inne wzgórza. - Słuchajcie - powiedziałem - jeśli na tych wzgórzach żyją lwy, to musi tam być woda. Postarajmy się dotrzeć do nich, a może po drodze zobaczymy oazę. Potem zaczął się straszny marsz