Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Po twarzy jej leciały jak iskierki złote, jedna drugą potrącając, jedna drugą goniąc, na pierś jej przywiędłą, na siwą koszulę, słonością swoją usta jej przejmując. Łez tych Maryśka nie ocierała wszakże, tylko od czasu do czasu mrużąc oczy przed ich nawałnością i przełykując gorycz ich słoną, skrobane kartofle coraz szybciej do żelażniaka rzucała. Chrypliwy, zanoszący się płacz dziecka słabym tylko przeze drzwi zamknięte dochodził odgłosem. Wysoka, jasnowłosa Ulina parę razy poruszyła się niespokojnie. - A biegaj no, Witek - odezwała się wreszcie - i przynieś dzieciaka, bo do cna skargnie. Witek nie śpieszył się. Stał bowiem do drzwi zwrócony, spode łba na Maryśkę patrząc, a miarkując, co bezpieczniej, iść czy zostać. - A ruszże się! - nagliła Ulina. - Co mu ta będzie! - z filozoficznym spokojem przemówił Jędrek. - Takie fornalskie dziecko to jest fajn gatunek! Takiego gatunku ani mróz nie zgryzie, ani ogień nie spali, ani woda nie zaleje. To jest kochany gatunek! Prawda, Maryśka? Zachichotały dziewczyny, a Maryśce łzy się jak sitem puściły na nowo. Tymczasem weszło trzech jeszcze parobków. - Maryśka! - zawołał od progu zaraz Jeronim. - A co ty? A toż twój chłopak po uszy w śniegu siedzi i już do cna zachrypiał! A biegajże duchem po niego! Zerwała się nagle, stołek z rozmachem nogą pchnęła i sypiąc łzami, we drzwi jak wiatr uderzyła. Za czym chwyciwszy chłopaka do kuchni go wniosła i z równym impetem jak wpierw w kupę śniegu, na mocno rozgrzanej blasze posadziła. Zasyczało wkoło chłopaka koszulątko, gorącą parą odeszło, a dzieciak przeraźliwie wrzasnął. Wtedy podniosła się jasnowłosa Ulina, fartuch swój pod dzieciaka podłożyła, na bok go podsunęła nieco, a sięgnąwszy na półkę pod garnek, skórkę chleba odłamała i w rękę chłopakowi wsadziła. Po czym podeszła do stołu, owe uszkodzone bochny zarównała, żar z upalonego pieca wygarnęła i do sadzania chleba się zabrała. Czyniła zaś to wszystko z powolnymi, trochę ciężkimi ruchami, nie przemówiwszy ani słowa, tylko parę razy na wesołego Jędrka wejrzawszy, który, gwiżdżąc przez zęby, oczyma za nią wodził i w takt oddalającemu się już teraz bębnowi przytupywał po ubitej z gliny podłodze. Uspokoił się dzieciak i chciwie chleb gryźć począł, ale że go nagłe ciepło gorącym duchem obeszło i bardzo zmorzyło, więc jak siedział z ona skórką w piąstce, tak się raz i drugi zakiwał, po czym, zwiesiwszy konopiastą główkę na sterczącą spod chustki brzuszynę, zasnął. W kuchni tymczasem zmrok zapadł, a Jeronim sięgnął do żaru drewienkiem i lampkę rozpalił. Maryśki jakby nie było. Ulina z Baśką chleb wsadziły i czeluść założyły deską; mała, piegowata Franka stół wysunęła, miski ustawiła, żuru w nie ponalewała, ponakładała kartofli, parobcy sami sobie łyżki wzięli i zasiedli do kolacji. Zaczęto jeść i gawędzić. - Ale to tam - mówił Stach - siarczyste zmowy będą, bo Antek aż dwa garnce wódki z Murowańca wziął i kwartę baraku. - Nieprawda - odezwał się Józiek - bo wódki było garniec, trzy kwarty i pięć półkwaterków, jako że na więcej szkła my nie mieli, i kwarta baraku. Sam z nim chodziłam. - Nie kijem go, ino pałką... - rzekł Jeronim, po czym chwilę jedli w milczeniu, chłopi z wolna i z powagą, dziewki jakby ukradkiem, a chłopaki jeden przez drugiego gęby sobie parzyli. - Powiadali u Stasiaków - zagadała Franka - co Sekurzyna dwie gęsie na czerninę zabiła. - Fiu... u-u-u! - gwizdnął Jędrek - to ci gala! Żeby ci tak choć łapę dali albo grdykę, tobyś miała co do ostatków obgryzować... - A bogać! - rozśmiała się Franka. - Ano - przerwał z powagą Jeronim - trzy morgi gruntu na dziewuchę idzie, to ta i zmowy godne muszą być. - Powiadała Kukulina - odezwała się Baśka - co Sekury dwie krowy za dziewuchą dają. - Albo to nie bogacze? - rzekł Stach. - O Jezu, Jezu miłosierny! - sieknęła z kąta stara Kubina, która z małej miseczki na osóbku jadła, jako że się nią parobcy brzydzili, bo była bolących oczu. Sieknięcie to, wydobyte z zapadłej, wyschłej piersi starej Kubiny, oznaczać miało uwielbienie dla bogactw Sekurów, którzy takie majątki za córką dawali. - I i i i!... - pisnął cienkim głosem mały Witek - takie to ta i krowy! Przecie je co dzień na pastewniku widzę, to wiem. Jedną bym workiem zabił, a druga ze wszystkim jeszcze jałówka. - Zawsze, rachować, dwoje bydła - tłumaczył Stach. - Ale! - poparła go Marcyna. - Latoś - jałówka, a na bezrok krowa - dodał sentencjonalnie Jeronim. Umilkli. Wskroś jękliwego zawodzenia i zrywających się poświstów wichru słychać było donośny huk bębna, który taneczną coraz wyraźniejszą nutę na troje drobił, z wielkiej mocy przybijając pierwsze uderzenie, a dwa drugie mimo, jakoby od niechcenia puszczając; już z samego tego bębnienia znać było, że zmowy będą nie byle jakie. Parobcy zaczęli kręcić głowami. - Musiał Luka tęgo łapę wysmarować - zagadał jeden - kiedy tak skórę na bębnie z dobrawoli psuje. - Abo to nie! - przyświadczył inny. - Antek dziś od pana pięć rubli wziął... - Na takie zmowy to ta i pięć rubli niewielka obrada... Tera wódka, tera harak, tera muzyka... Tymczasem Maryśka, jakoby rozmów tych nie słysząc, nisko schylona nad żeleźniakiem kartofle naskrobane płukała, bujnymi a drobnymi łzami mącąc wodę