Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Aha! Całą wiązkę! Jak hulać, to hulać! Po tym dziadom proszalnym wiązkę - szast! Mało się nie pobili, migiem rozdarli jałmużnę na strzępy. Pociecha! Potym wzdłuż straganów poszedł, kupować smakołyki. O, zaraz widać szacunek... Przyuważyli... Kłaniają się: - Pozwólcie i do nas! Czemu dusza rada? Soczku z ogóreczków, panie, spróbujcie, soczek u nas najlepszy! Spróbował tego soku. Wziął. Wszystkiego wziął, czego dusza zapragnęła: i zwykłego, i kwaśnego, i nadziewanego. Chlebiody ćwierć puda, koziego twarogu, świetlaków z pól tuzina, żeby bułeczkę upiec słodką. Wermiszelu kwaszonego. Rzepy. Grochu kraśnego i modrego. Dzban kwasu. Nakupił kobiałek, wszystkie prowianty w nie nakładł. I jeszcze raba najął, żeby cały ciężar do domu dodźwigać, a tak po prawdzie, nie tyle ciężki był on ciężar, ile ważność swoją pokazać chciał do woli. Ze niby od królewskich piramid sięgam wyżej, rączek brudził nie będę dźwiganiem ciężkości. Obsługę zatrudniam. Kudy wam do mnie. I od razu konfuzyja. Ci, co Benedikta nie znali, myśleli, że bogacz taki niezawodnie do sań siądzie, a skąd ma mieć Benedikt sanie?! Tak że niektórzy, kanalie, w kułak się podśmiewali. A ci, co go znali, pomyśleli, że to nie rab, tylko druh Benedikta, i dziwili się, że druh takie kosze taszczy, aże się ugina, a Benedikt ręce w kieszenie wsunął, idzie sobie, pogwizdujący, i nie pomoże. Chciał pochwalić się do lubości, a tu masz, nic z tego nie wyszło. A po drodze Benedikt zważał, żeby przed raba nie wybiec. Niech no się tylko odwróci, to ten szast! i czmychnie w zaułek - z takim dobrem, jejku!! Szukaj potym wiatru w polu. Dlatego szedł Benedikt za rabem krok w krok, tylko pokrzykiwał: „Gdzie? Nie tutaj! Skręć! Skręć, mówię, sobaczy synu! W lewo! Wszystko widzę, wszystko widzę! Tu jestem! Baczenie mam!”. Takie różne. Trwoga duża była. Ale doszli pomyślnie. Może rab, choć to rab, też wiedział, że daleko z takim brzemieniem nie ubieży, bo Benedikt go dopędzi i pobije. Benedikt, kiedy najmował go na targowicy, w rabskiej oborze, i kułaczyska swoje mu pokazywał, i gębą się srożył, i oczami wyrażał gniew przyszły, podejrzenie wszechogarniające i niezadowolnienie z całego rodu ludzkiego... Straszył. Ale kiedy szli, nie omieszkał pomyśleć, jaki to sukces wielgi, kiedy rozumu człek użyje! Przez jedną noc zarobił sobie na calusieńki stół jadła. No? Teraz zrobić trzeba tak: bułeczek napięć, gości sprosić, dobrze by Oleńkę, no a jak się nie uda, można i Warwarę Łukiniszną, można kogo inszego z pracy. Warfołomieja można, który bajki świetnie opowiada. Ksenię sierotkę. Co prawda, nudno z nią, a i widok niespecyjalny. Sąsiadów chyba też trzeba. Tak, zaprosić z tuzin ludków, chatę omieść, świec nawtykać... Eee... nie: babę nająć, żeby podłogi zamiatała... Po cóż samemu kark zginać? Bułeczki zresztą też niech baba piecze. A zapłaci się znowu myszami. No i ślepców nająć! O, właśnie! Całą kapelę nająć. Siurpryza dla gości! Popiją, pojedzą, popląsają, potym może w zeskakankę się pobawią... Abo w dusibabkę. Ale nie na śmierć, tylko tak do połowy. Tak, a resztki pod podłogę, a myszy znowu naleci, aże strach. I znowu nałapać, a nałapawszy, znowu jadła kupić i jadło znowu tam! Pod podłogę! A spod podłogi - myszy! I znowu wymienić! I jeszcze! I jeszcze! Ludkowie! Cóż to w końcu będzie? A będzie, że onym sposobem Benedikt tak się wzbogaci, iże tylko patrzeć, jak pracować przestanie! Tak! I zacznie myszy pożyczać, i lichwę brać! Sługi najmie: jednych, żeby koło domu stróżowali, a i dom trzeba jasny, wysoki, piętrowy, z przyozdóbkami na dachu...! A drugich sług, żeby na stróżów baczenie mieli, śledzili, aby tamci nic nie wzięli! A trzecich, żeby na tych baczyli! A czwartych... No dobra, to już potym się pomyśli... I baby nająć, żeby gotowały... A jeszcze ślepców, żeby bez ustanku dudlili i brzęczeli, Benedikta weselący. Pomost im w kącie się zbuduje, żeby tam siedzieli i śpiewali przez dzionek cały..