Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Twarze ludzi za szybami zdra- dzały skrajne podniecenie i napięcie. W ich oczach odbijała się jedna jedyna myśl: szybciej, szybciej, szybciej... Przemarsz miejscowych oddziałów zmotoryzowanych trwał niezno-1 śnie długo. W końcu jednak czoło kolumny zaczęło znikać za koronami drzew, na prostym wzniesieniu. — Ludzie uciekają z Górka! — pani Helena zakrztusiła się dymem i zakaszlała. — Tam... tam... — nie mogła powiedzieć nic więcej. Ale słowa były zbędne. Obcy. Dotąd pokazywali się, świecili, wzbudzali ciekawość. Teraz odsłonili przyłbice. Atakują. Cóż innego mogłoby zmusić wszystkich posiadaczy samochodów do tak panicznej rejterady? Z szaroniebieskiej mgły wyłonił się jeszcze jeden pojazd. Sunął cicho, jeśli nie brać pod uwagę chrapliwych jęków wydawanych przez trzech mężczyzn i tęgą kobietę, mozolnie pchających auto pod górę. Ojciec Łukasza wybiegł na szosę. — Co się stało? — krzyknął. — Starter nawalił... — Starter? Aha. starter... Przykro mi... Ale co się dzieje? Dlaczego uciekacie? — Kto ucieka? — żachnął się inny żywy składnik napędu. — Panie, nie zawracaj pan głowy! Lepiej niech nam pan pomoże. Tylko potem i tak pana nie zabierzemy, bo mamy komplet. Ojciec Łukasza jak zahipnotyzowany zrobił parę kroków i dołączył do popychaczy. — Panie Rafale! — zawołał z bezgranicznym zdumieniem dziadek Klemens. Napomniany zreflektował się, odjął dłonie od karoserii i spytał: — To dlaczego wszyscy jadą do Sącza? — Kto jedzie ten jedzie — burknął właściciel czy też pasażer samo- chodu z zepsutym starterem. — Nie do Sącza, tylko zaraz za najbliższą górkę, bo tam wylądowały spodki. Widziano całą gromadę Zielonych... — Jak to? Więc w Górku nic... — ojciec Łukasza nie skończył. To że w Górku „nic" i tak stało się już aż nazbyt oczywiste. Obcy nie zaatakowali. Jeśli ktoś kogoś ścigał, to nie kosmici lu- dzi, tylko na odwrót. — No jasne — rzekł ze złością Paweł. — Parę kilometrów stąd lądują spodki, a my nie mamy samochodu. — Mamy fiacika — bąknął nieśmiało Łukasz. — Fiacika! — Mira zaśmiała się szyderczo. — Pewnie! W szóstkę wypchalibyśmy go pod górę szybciej niż tamci. — Chodźmy — powiedział dziadek Klemens. Wyszedł na szosę i beztrosko ruszył w tym samym kierunku, w któ- rym szli przedtem. — Dlaczego t a m ? — Paweł pokazał na lewo — skoro oni są tam! — odwrócił się o sto osiemdziesiąt stopni. — Bo jeśli o n i naprawdę zechcą zawrzeć bliższą znajomość z ludź- mi, to polecą nie w górki, tylko do Górka — odrzekł przez ramię dzia- dek. — A Górek jest tam. — Ee! — powiedział Paweł. — Poza tym na razie nie pójdziemy ani z górki, ani do Górka — dodał niezmienionym tonem pan Klemens — ale z powrotem w krzaki. Nadciąga piechota... W dole spomiędzy zabudowań wybiegli ludzie. Pierwsi ukazali się dwaj mężczyźni w sportowych koszulkach. Zaraz za nimi walił zbity tłum. Na Wzgórze Kosmitów śpieszyli ci, którzy nie mieli samochodów i nie zmieścili się w samochodach swoich znajomych. — Pawle, przygotuj aparat. Sporządzisz fotograficzną dokumentację wizyty Zielonych i za jednym zamachem zostaniesz milionerem. Takie zdjęcia kupi każda gazeta na całym świecie. Dziadek wyrzekł te słowa z taką miną, że nie bardzo było wiadomo, czy mówi serio. Ale Paweł, który w pierwszej chwili wzruszył ramionami, zastanowił się, po czym zaczął pieczołowicie regulować obiektyw aparatu. Następnie, już znowu spomiędzy przydrożnych sosen, gdzie wraz z resztą towarzystwa przeczekiwał kolejną nawałnicę, pstrykał raz za razem, przy-^ bierając pozy wytrawnego operatora kroniki filmowej. Ludzie biegli i biegli. Jezdnię młóciły i młóciły grube półbuty, san-J dały, trampki, tenisówki, a także szykowne pantofelki na wysokich obca- sach. W powietrzu rozbrzmiewały odgłosy przypominające pracę starego tartaku. Wreszcie na drodze przejaśniało. Przed zamaskowaną widownią prze- ciągały już tylko luźne grupki maruderów i pojedynczy spóźnialscy. Chra- pliwym, świszczącym postękiwaniem protestowali przeciw nieubłaganej sile, która zmuszała ich do morderczego wysiłku. Protestowali, ale biegli dalej. — Czy nadal macie do mnie żal o to, że poszedłem tam, a nie tam? — spytał dziadek Klemens. Paweł mruknął coś pod nosem, ale nie powiedział „e!" — Przecież my także jesteśmy ciekawi i także chcielibyśmy zobaczyć kosmitów — odezwała się z wahaniem pani Helena. — Dlaczego nie bie- gniemy do nich razem ze wszystkimi? — Uważasz, że powinniśmy? — Nie... Ojciec ma rację. Jeśli oni zapragną spotkać się z nami, to nie polecą w tym celu gdzieś na odludzie. Myślałam o czymś innym. Wśród tych, którzy resztkami sił gonią teraz pod górę, jest na pewno wiele osób wcale nie mniej rozsądnych niż my. A jednak biegną... — Tłum — dziadek rozłożył ręce. — Tłum. Owczy pęd. Ktoś przy- niósł wiadomość, że na wzgórzu wylądowały spodki. Ktoś drugi zawołał, że trzeba tam natychmiast pojechać albo pójść. Jeszcze ktoś inny pierw- szy puścił się biegiem i pociągnął za sobą całą resztę. W tłumie trudno o rozsądek