Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Stryj Benedykt, rówieśnik i kolega gimnazjalny Zygmunta, będący istotnie jego stryjem, ale wobec równości wieku uważany raczej za brata - ofiarowuje najchętniej swe usługi w czasie nocnych dyżurów przy łożu chorego. Ma złote serce, co nie przeszkadza mu wcale w szorstkim mówieniu i pochrząkiwaniu często i mocno, ale co razem wzięte uniemożliwia najzupełniej rolę pielęgniarki, którą spełniałby z prawdziwą czułością, stąpając na podobieństwo mrukliwego niedźwiedzia. Jego żona, stryjenka Rozalia, nadawałaby się stokroć lepiej do tej opieki, ale jeden z trzech jej synów ma - dzięki zbyt wczesnym kąpielom w Wiśle - zapalenie płuc, lekkie wprawdzie, wymagające przecież nieustannej matczynej dbałości. Dwie siostry uczonego - wdowy - mieszkają na wsi, daleko. Są o kilka lat starsze od niego i ociężałe. Pojmują, że przyjazdem uczyniłyby więcej kłopotu, niż rzeczywistej ulgi, poprzestają tedy na codziennych depeszach z trwożnym pytaniem o stan chorego. Ania wychodzi na przechadzkę i po zakupy do miasta z panią Spendowską, a w domu pociesza mamusię, gdy biedna leży, szlochając na łóżku w pokoju Hali, albo też modli się, prosząc Matkę Boską z rzeźbionego ołtarzyka o cud. Dziadzio jej tak powiedział, więc i ona wierzy, że "modlitwy małych dzieci są wysłuchane przez Opatrzność, która czuwa nad każdym ptaszkiem i nad każdą trawką!" Trzeba tylko być bardzo grzeczną i nie sprawiać przykrości nikomu, to Matka Boża uśmiechnie się, kiwnie główką i powie, nie poruszając ustami: - Dobrze, Aniu! Tatuś będzie żył! Piątego dnia po południu dziadzio silnie poruszony i blady, wchodzi do pokoju małej. - Chodź, dziecko, do tatusia! - mówi głucho i prowadzi ją za rączkę. Wchodzą do sypialni chorego. Duszny zapach lekarstw uderza dziewczynkę. "Jaki tatuś blady!" - myśli, wpatrując się w drogą twarz ojca. - Jakie ma chude policzki, jakby je wciągnął w siebie dla zabawy! I tak oddycha prędko, tak ciężko! Czy ma także kamyczek na piersiach?! - i już chce się o to zapytać dziadziusia, ale słyszy tuż obok jego łagodny i cichy głos: - Uklęknij przy mnie, Aniu! - klęka więc koło łóżka tatusia i czuje ramię dziadzia, opasujące ją tkliwie. Pokój wypełnia z wolna cała rodzina. Bisia poszła po mamusię, która po strasznym ataku płaczu ma taki ból głowy, że nie może jej unieść z poduszki, ale Bisia siada obok niej i przemawia tak dobrym głosem, jakby cała jej męska energia ustąpiła miejsca kobiecej słodyczy: - Czy możesz wstać, Alinko?! Powinnaś być teraz przy mężu! Pomogę ci przejść do jego pokoju! - i wyciąga ręce do pani Aliny, która podnosi się z nagła na łokciu i woła z rozpaczą: - Co Bisia chce powiedzieć?! O, mój Boże! mój Boże! - i opada na poduszki niby kwiat o podciętej łodydze. Strumienie łez zraszają jej śliczną, zbolałą twarz, przynosząc ulgę słabej naturze, niezdolnej do stawiania mężnego oporu Życiu, godzącemu w nią ostrzem cierpienia. Oparta o silne ramię Bisi zjawia się w sypialni męża, drżąc od powstrzymywanych łkań i klęka tuż przy nim, opierając głowę o jego nieruchomą dłoń. Bisia klęcząca opodal z panią Spendowską, rozpoczyna odmawiać z nią modlitwy o śmierć szczęśliwą. Brzmiące głucho w ich ustach, żałosne wyrazy splatają się ze szlochaniem dzieci i służby. Potoki łez płyną bez przerwy z zielonych oczu Hali, która wepchnęła sobie do ust chustkę, aby w ten sposób przytłumić nieco podnoszące jej piersi łkania. Michaś przyklęknął na jedno kolano, podparł głowę ręką i przysłonił nią oczy. Usiłuje powstrzymać niemęskie oznaki wzruszenia i bólu, ale łzy toczą się po ręce i znikają w rękawie munduru. Tuż obok niego upadł na oba kolana Pawełek i wbił rozpaczliwy wzrok w twarz umierającego ojca