Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Chwycił ramię Shefa olbrzymimi, metalowymi palcami, ścisnął lekko. - Posłuchaj no, uparty smarkaczu. Dokonałeś dzisiaj wielkich rzeczy. Ale pamiętaj: ludzie walczą, aby zdobyć pieniądze. Pieniądze! - Brand użył słowa fe, oznaczającego każdy rodzaj dóbr: pieniądze, metal, towary, bydło. - Więc na jeden dzień, młody kowalu, zapomnij o machinach i chodźmy się obłowić! - Ale gdybyśmy mieli... Shef poczuł, jak palce boleśnie wpijają mu się w oboj- czyk. - Powiedziałem. Zapamiętaj sobie: nadal jesteś karlem Wielkiej Armii, jak my wszyscy. Walczymy razem i dzielimy się zyskami. I na błyszczące cycki Gerth-dziewicy, pląd- rujemy też razem. A teraz wracaj do szeregów! Chwilę później pięciuset wojowników zwartą kolumną maszerowało w stronę gardzieli jednej z uliczek wewnętrz- nego miasta, kierując się do katedry. Shef, na samym końcu, zerknął na odziane w kolczugę plecy, zważył w dłoni halabardę, po czym tęsknie obejrzał się przez ramię na małe grupki wikingów pozostawione z tyłu. - Chodź - ponaglał Ulf. - Nie przejmuj się. Brand zostawił wystarczająco dużo ludzi, by chronić łup. I tak wszystkim dostanie się równy udział, wszyscy w armii to wiedzą. Ci z tyłu są tylko po to, żeby uważać na Anglików. Kolumna przyśpieszyła kroku niemalże do truchtu i jednocześnie przybrała znajomy, klinowaty kształt, który Shef zapamiętał ze swojej pierwszej potyczki. Dwukrotnie napotkali opór; wzniesione w pośpiechu barykady za- gradzały wąską uliczkę, zdesperowani northumbryjscy tanowie godzili w swych wrogów ponad tarczami z lipowego drewna, ich kerlowie zaś i sprzymierzeńcy ciskali oszczepy i kamienie z okien na górze. Wikingowie przypuścili szturm, wymienili ciosy, wdarli się do domów, usunęli łuczników i oszczepników, zburzyli wewnętrzne ściany, by zajść Anglików z boku i od tyłu, działając cały czas bez rozkazu i bez zatrzymania, z przerażającą żądzą zabijania. Za każdym razem, gdy następowała chwila przerwy, Shef wykorzystywał to, by przedrzeć się bardziej do przodu, obierając sobie za cel szerokie plecy Branda. Zdał sobie sprawę, że będzie musiał pozwolić im zdobyć katedrę. Ale może kiedy znajdą już swój łup, drogocenne pamiątki wielu wieków, Shef dostanie kilku ludzi, by przechwycić machiny. A nade wszystko musi poruszać się blisko dowód- ców, aby uratować życie jeńców - życie ludzi wykształ- conych, znających liczby. Wikingowie znowu poruszali się truchtem, Brand wy- przedzał teraz chłopaka zaledwie o kilka szeregów. Zakręt w wąskiej uliczce, ludzie po wewnętrznej stronie wyhamo- wują powoli, by ich towarzysze na zewnątrz mogli do- trzymać kroku. I oto katedra, wyrastająca ponad wojow- nikami niczym dzieło gigantów, oddalona zaledwie o sześć- dziesiąt kroków, tkwiąca pośród stłoczonych pomniejszych budynków. I znowu Northumbryjczycy; rzucają się do walki po raz ostatni, z odwagą zrodzoną z rozpaczy bronią domu swego Boga. Wikingowie zwolnili nieco, wysoko dźwignęli tarcze. Shef, który nadal przepychał się do przodu, znalazł się nagle w jednym szeregu z Brandem, ujrzał klingę northum- bryjskiego miecza lecącą niczym meteor w stronę jego szyi. Bez namysłu sparował cios, usłyszał znajomy trzask łamiącego się brzeszczotu. Zadał pchnięcie halabardą, przekręcił drzewce i szarpnął, wyrywając tarczę z dłoni przeciwnika. Wsparty barkami w plecy Branda, chłopak zamachnął się szeroko. Dookoła zrobiło się pusto; wrogowie ze wszystkich stron. Uderzył znowu, siekiera halabardy ze świstem przecięła powietrze. Zmienił uchwyt i ciął w tył; wrogowie usiłowali prześlizgiwać się poniżej zasięgu hala- bardy. Chybił powtórnie, ale przez ten czas wikingowie zdołali odtworzyć szyk. Klin ruszył do przodu, klingi cięły ¦ pod wszystkimi kątami. Prowadził Brand, wymachując toporem z precyzją cieśli. Pierwsza fala szturmujących załamała się nad angiels- kimi obrońcami, miażdżąc ich doszczętnie. Nagle Shef spostrzegł, że biegnie ile sił w nogach po otwartej przest- rzeni, po wyludnionym nagle terenie, z przodu wznosi się katedra, zewsząd dochodzą go okrzyki podniecenia. Oślepiony nagłym przebłyskiem słońca chłopak ujrzał przed sobą... jaskrawożółte, szafranowe płaszcze. Z niedo- wierzaniem rozpoznał znajomą, rozciągniętą w szyderczym uśmiechu twarz Muirtacha. Mężczyzna wbił oszczep w zie- mię. Tkwił tam już szereg oszczepów powiązanych sznur- kiem, niczym ogrodzenie z owoców jarzębiny strzegące kuźni Thorvina. Okrzyki zamarły na ustach. - Nieźle biegacie, chłopcy. Ale na tym koniec. Trzy- majcie się z daleka od sznurka, słyszycie? Muirtach cofnął się widząc postępującego naprzód Branda, rozpostarł ramiona. - Spokojnie, spokojnie. Każdy dostanie swój udział, bez obawy. Rozstrzygnięto o tym bez was. Dostalibyście swój udział, nawet gdyby atak się nie powiódł. - Weszli od tyłu - krzyknął Shef. - Wcale nie przyłączyli się do nas rano. Zdobyli zachodnią bramę, gdy my atakowaliśmy od północy. - Zdobyli, akurat - warknął jakiś głos. - Wpusz- czono ich. Spójrzcie! W drzwiach katedry, opanowany jak zawsze, wciąż odziany w szkarłat i zieleń, pojawił się Ivar. U jego boku kroczyła postać w stroju, jakiego Shef nie widział od śmierci Ragnara zeszłego roku: mężczyzna miał na sobie biało-purpurową szatę, na głowie dziwaczną, wysoką czapę, a w dłoni dekorowaną złotem laskę z kości słoniowej. Wolną rękę odruchowo uniósł w geście błogosławieństwa. Był to metropolita Eoforwich we własnej osobie, arcybiskup Wulfhere. - Zawarliśmy układ - odezwał się Ivar. - Chrześ- \f cijanie zaproponowali, że wpuszczą nas do miasta jeśli katedra zostanie oszczędzona. Dałem im na to słowo. Możemy wziąć wszystko inne: miasto, całą okolicę, majątek króla, cokolwiek. Nie wolno jednak ruszać katedry ani mienia Kościoła. W zamian chrześcijanie będą naszymi przyjaciółmi i pokażą, jak wycisnąć z tego kraju wszystko. - Jesteś jarlem armii - zawył Brand. - Nie masz prawa zawierać układów, nikomu nic o tym nie mówiąc. Ivar teatralnym gestem uniósł ramię, poruszył nim, zakręcił, przesadnie wykrzywiając się z bólu. - Widzę, Brand, że twoja ręka jest już sprawna. Kiedy ja też wyzdrowieję, będziemy mieli kilka spraw do omówienia. Ale teraz trzymaj się po swojej stronie liny! I przypilnuj swoich ludzi, bo inaczej źle skończą. Chłop- ców też to dotyczy - dodał, gdy natrafił wzrokiem na Shefa