Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Odgłos ten odbił się echem od ścian okolicznych budynków. W zakratowanych oknach górnych pięter nadal było ciemno. Nagle drzwi się otwarły, uderzając niemal bezgłośnie o ścianę. W prostokątnym otworze ujrzałem szerokie, choć płytkie pomieszczenie, wypełnione przepięknymi płótnami, pod którymi jaśniały ogniki licznych świec. Widok ten zaparł mi dech w piersiach. Zacisnąłem dłoń na głowie Urszuli, a drugą ręką wskazałem przed siebie. — Otóż i oni, obydwaj. To Zwiastowanie. — wyszeptałem. — Widzisz tych aniołów, tam, na klęczkach? Tam. I tam. Aniołowie klęczący przed Najświętszą Panienką. — Widzę — odparła. Czułem, że jest zachwycona. — Są jeszcze wspanialsi, niż przypuszczałam. — Chwyciła mnie za ramię. — Nie płacz, Vittorio, chyba że są to łzy zachwytu. — Czy to rozkaz, Urszulo? — spytałem. Oczy zaszły mi mgłą, toteż ledwie dostrzegałem klęczące postacie Ramiela i Seteusa. Gdym tak próbował rozjaśnić swój wzrok... Kiedym próbował uporządkować myśli i pozbyć się bolesnej guli w gardle, zdarzył się cud, którego obawiałem się jak niczego na tym świecie, którego wszakże pragnąłem, o którym marzyłem... Z płótna wyłonili się oto jednocześnie moi jasnowłosi aniołowie, przystrojeni w jedwabie, zwieńczeni aureolami. Odwrócili się, spojrzeli na mnie i zaczęli się ruszać, przez co z płaskich figur zamienili się w pełnowymiarowe postacie. Gdy stanęli na kamiennej posadzce pracowni Filippa, po uścisku Urszuli zorientowałem się, że ona również widzi te same cudowne poruszenia. Zakryła usta dłonią. Oblicza ich nie wyrażały gniewu czy smutku. Patrzyli na mnie tylko, a w tych łagodnych spojrzeniach kryło się potępienie aż nadto dla mnie zrozumiałe. — Ukarzcie mnie — szepnąłem. — Ukarzcie mnie. Pozbawcie mnie oczu, bym nigdy już nie mógł oglądać waszego piękna. Ramiel powoli pokręcił głową. W ten sam sposób odmówił mi stojący obok niego Seteus. Obydwaj mieli —jak zwykle — bose stopy i wielowarstwowy strój z lekkich materiałów. Nadal wpatrywali się we mnie uporczywie. — A zatem, na jaką karę zasługuję? — spytałem. — I jak to się dzieje, że ciągle mogę was widzieć? — Znowu zalewałem się łzami jak dziecko, i to pomimo milczącej przygany Urszuli, która swoim spojrzeniem chciała mnie znowu uczynić mężczyzną. Ja zaś płakałem dalej. — Jak mnie ukarzecie? I dlaczego mogę was widzieć? — Zawsze będziesz nas widzieć — odrzekł cichym i łagodnym głosem Ramiel. — Za każdym razem, gdy spojrzysz na któryś z obrazów Filippa — powiedział Seteus — zobaczysz również nas. Albo inne anioły. Nie było w tych słowach cienia osądu. Wyczułem jedynie tę samą cudowną pogodę ducha i uprzejmość, którą zawsze mnie raczyli. Na tym jednak się nie skończyło. Za ich plecami ujrzałem bowiem ciemne kształty moich własnych aniołów stróżów — tego poważnego duetu, który tonął teraz w swych ciemnoniebieskich szatach. Jakże wymowne były ich spojrzenia: twarde, pogardliwe, lodowate i pełne dystansu... Z moich otwartych ust dobył się krzyk, przerażający krzyk. Mimowolnie budziłem otaczającą mnie noc, tę bezkresną noc, która sunęła nad tysiącami spadzistych czerwonych dachów, ponad wsiami i górami, pod rozgwieżdżonym niebem. Nagle cały budynek zaczął się chwiać, a jaśniejące w świetle płomyków płótna mistrza zamigotały, jak gdyby poruszyło nimi najprawdziwsze trzęsienie ziemi. Zobaczyłem przed sobą Mastemę, a cała pracownia cofnęła się nagle, zrobiła się szersza i głębsza. Pomniejsze anioły odskoczyły od swego przywódcy niczym poniesione bezgłośnym wiatrem. Ocean światła rozpalił złote skrzydła Mastemy, który rozpostarł je na całą szerokość pomieszczenia. Jego czerwony hełm błyszczał oślepiająco, jakby za chwilę miał się roztopić. Cofnąłem się, gdy anioł wyciągnął z pochwy swą szablę. Pociągnąłem za sobą Urszulę i przyparłem ją plecami i wyciągniętymi w tył ramionami do chłodnej, wilgotnej ściany. W żadnym więzieniu na świecie nie mogłaby czuć się bezpieczniej. — Oho! — rzekł Mastema, kiwając głową z uśmiechem. Ciągle trzymał w górze swą szablę. — A więc nawet teraz wolałbyś pójść do piekła niźli dopuścić do jej śmierci! — To prawda! — krzyknąłem. — Nie mam wyboru. — Przeciwnie. Możesz jeszcze wybierać. — Nie. Nie ona. Nie zabijaj jej. Zabij mnie i poślij mnie do piekła, ale daj jej jeszcze jedną szansę... Urszula płakała z głową na moim ramieniu. Jej ręce wpiły się w moje włosy, trzymały się ich kurczowo, jak gdyby dzięki temu mogła być bezpieczna. — Poślij mnie tam już teraz — powiedziałem. — No dalej. Odetnij mi głowę i poślij mnie na Sąd Ostateczny, aby tam mógł prosić Boga o łaskę dla Urszuli! Zaklinam cię, Mastemo, uczyń to, ale nie pozbawiaj jej życia. Ona nie umie nawet prosić o przebaczenie... Nie opuszczając szabli, Mastema chwycił mnie drugą ręką za kołnierz i przyciągnął do siebie. Poczułem tylko, jak za moimi plecami Urszula osuwa się na ziemię. Trzymając mnie, anioł patrzył z góry swym pobłyskującym groźnie wzrokiem. — A kiedy się ona tego nauczy? I kiedy nauczysz się tego ty? Cóż mogłem odrzec? Co mogłem zrobić? — Ja cię nauczę, Vittorio — szepnął zirytowany Mastema. — Nauczę cię, jak błagać o przebaczenie każdej nocy twojego żywota. Ja cię tego nauczę. W tej chwili coś uniosło mnie w górę, a moje ubranie rozwiało się na wietrze. Poczułem na sobie drobne dłonie Urszuli; jej głowa przywarła do moich pleców. Ciągnięto nas ulicami, aż w końcu ujrzeliśmy tłum pijanych śmiertelników, którzy wychodzili z winiarni, zanosząc się śmiechem. Była to bezładna plątanina nabrzmiałych twarzy i ciemnych, rozwianych ubrań. — Widzisz ich, Vittorio? Widzisz tych, którymi się żywisz? — zapytał Mastema. — Widzę, Mastemo — odparłem. Szukałem ręki Urszuli, pragnąłem mieć ją przy sobie, chciałem ją osłonić. — Widzę ich. Widzę. — W każdym z tych ludzi znajduje się to, co dostrzegam w tobie i w niej: ludzka dusza. Wiesz, co to znaczy, Vittorio? Starcza ci wyobraźni? Zabrakło mi odwagi. Milczałem. Tłum rozlał się po tonącym w świetle księżyca placu i rozpraszając się nieco, zarazem się do nas zbliżał. — Cząstka siły, która stworzyła nas wszystkich, tkwi również w każdym z tych ludzi! — wrzeszczał do mnie Mastema. — Cząstka sił niewidzialnych, ulotnych, świętych; cząstka tego, co stworzyło cały ten świat! — O Boże! — krzyknąłem. — Spójrz na nich, Urszulo, spójrz! W tej bowiem chwili każdy z tych ludzi — mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi — otoczony był mgiełką złocącej się aury. Z każdej osoby biło światło, które układało się w kształt zgodny z sylwetką emitującego je człowieka. Cały plac mienił się teraz tym złotym światłem