Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Może przykład Jacka przełamał jej opór? Byłam pewna, że postępuje słusznie. W południe byliśmy już tylko w trójkę. Upał był tak duży, że musieliśmy schować się do namiotów. Jurek i Andrzej zdecydowali się na drzemkę, a ja chciałam najpierw napić się czegoś i mimo bólu głowy zmobilizowałam się do topienia śniegu. Ale niezbyt mi się wiodło: najpierw zamiast soku w proszku nasypałam do menażki z wodą mleka, a potem skończył mi się butan *. Przeklinając złośliwość rzeczy martwych wróciłam do nieszczęsnego mleka, ale stanowczo mi nie smakowało. — Szwagry — chcecie mleka? — krzyknęłam. Złakomił się Jurek i wypił chyba pół menażki. — Łeb mnie boli — poskarżył się. — Może masz gardan? Andrzeja natomiast rozpierała energia. Mimo że przyniósł dziś z bazy potężny ładunek, czuł się doskonale. — Wyniosłem szpej prawie do końca waszych poręczówek — pochwalił się. — Jutro cały kawał będę szedł na lekko. Był cholernym optymistą: — W ogóle nie schodzę już do bazy — mówił. Pociągniemy poręczówki do grani a potem... idziemy aż do końca. Zabrałem z bazy proporczyk Polcargo — specjalnie . na szczyt. Bez tego nie mogę pokazać się w pracy. Słuchałam tych żartów, w których na pewno było sporo osobistych pragnień, zdając sobie jednocześnie sprawę, że późnym wyjściem zmarnowaliśmy dzisiejszy dzień. Można się było usprawiedliwiać, ale poczucie winy jednak było. Straconych zostało wiele godzin doskonałej pogody, która tu, na Rakaposhi, zdarza się podobno bardzo rzadko. Na razie była. Pytanie, jak długo jeszcze? Wieczorna łączność nie przyniosła żadnych nowości. I tak wiedzieliśmy, że będziemy uzupełniać poręczówki. Pomiędzy tym, co dzisiaj założył Tadek a dwoma 80-metrowymi linami * Butany (kartusze) — jednorazowe ładunki płynnego gazu (propan-butan), używane do maszynek gazowych. 38 wiszącymi w kuluarze, pozostało jeszcze około 300 m górnej partii lodowego pola. Był to odcinek szczególnie narażony na lawiny spod grani i musiał zostać ubezpieczony. — Jakie są wasze plany? — zapytał Jurek. — Jak Jacek? — Jacek jest chory, ma gorączkę, bierze antybiotyki — Rysiek był tym wyraźnie zmartwiony. — My robimy sobie jutro dzień odpoczynku. Może Pakistańczycy pójdą jutro do „jedynki". — Dzisiaj gotujesz, Anka — na kolację chłopcy przyszli do mojego namiotu. Nie udało mi się wykręcić, bo Szwagry wyraźnie się uparły. Rzadko kiedy gotowanie w górach sprawia mi przyjemność I muszę przyznać, że na ogół nie cierpię tych wszystkich czynności, jakie składają się na przygotowanie posiłku. Unikam ich, jak tylko mogę. Tym razem trzeba było wziąć się jednak do roboty. Ugotowałam jakąś zupę, na drugie moi panowie zażyczyli sobie „coś ekstra". — Spróbujmy tych „mahmudzkich" konserw — rzucił pomysł Jurek — tyle tu tego przynieśli... Wygrzebał jakąś puszkę i zacza! ją energicznie otwierać. — Mutton Byryani — odczytał Andrzej. To będzie na pewno dobre. — Sam jesteś mutton — powiedziałam niezbyt grzecznie — a w ogóle to jakoś dziwnie pachnie, same przyprawy. Ciekawe, czy to zjecie? — Zjemy, zjemy — krzyknęli. Po paru łyżkach mieli jednak dość tego przysmaku. — Anka, nie będę tego jadł — powiedział błagalnie Jurek — zrób coś innego. No i skończyło się na polskiej mielonce i ziemniakach puree, ule smak „perfumowanej" pakistańskiej konserwy pozostał nam na długo. Brr ... Zrobiło się ciemno i trzeba było szykować się do snu. Chłopcy walczyli w swoim namiocie z nierównościami terenu, a ja wybierałam żywność na jutro. Wreszcie zdmuchnęłam świeczkę I wsunęłam się do śpiwora. Jutro wczesna pobudka — dobiegł mnie jeszcze głos Andrzeja. Potem zasnęłam. Obudziły mnie przyciszone rozmowy w namiocie Szwagrów. Nie mogą spać? A może trzeba już wstawać? Zmobilizowałam się do zapalenia czołówki i spojrzałam na zegarek: dziesięć po dwunastej. - No, coś takiego! Chłopcy, nie za wcześnie? — rzuciłam dość głośno. Wstawaj, wstawaj, my jesteśmy już prawie gotowi — 39 V Andrzej roześmiał się jak z dobrego dowcipu. — Zaraz wychodzimy. Wściekła ubrałam się błyskawicznie i zaczęłam przygotowywać jedzenie. Sama lubię w górach wychodzić wcześnie, ale wstawać w środku nocy, żeby założyć parę poręczówek — to już przerastało moje możliwości pojmowania. — Skąd u chłopaków taki zapał? — Myślałam. Są chyba niesłychanie przejęci swą rolą, wreszcie dorwali się do akcji i chociaż będzie to niewielki fragment są szczęśliwi, gotowi wy ruszyć w środku nocy. Wiedziałam, że jest to niepotrzebne, ale podobał mi się ten ich „spręż" i z radością myślałam, że będą dzisiaj moimi partnerami. Traktowali mnie wprawdzie troszkę z góry i byli ode mnie troszkę starsi, ale w tym swoim zapale wydali mi się nagle bardzo młodzi. Wychodząc z namiotu poczułam, że noc jest wyjątkowo ciepła. Gwiazdy były przymglone, w dole włóczyły się mgły. Śnieg był zupełnie miękki, po skale spływała woda. — Chyba dupnie — stwierdziłam. Chłopcy obruszyli się: — Nie kracz — rzucił Andrzej ze złością. Ale pogoda psuła się naprawdę. Grań Nun's Head była w mgłach, gwiazdy zniknęły, zaczął posypywać śnieg. — Cholera, namioty są przecież dziurawe, nie naprawiliśmy ich — Jurek wyszukał taśmę i próbował zakleić nią uszkodzenia. Schowaliśmy się do środka i w milczeniu słuchaliśmy szmeru śniegu osiadającego na namiotach. Po jakimś czasie wszystko ucichło. — Idziemy — zerwali się chłopcy. — Założymy na razie brakującą poręczówkę nad obozem. Ruszyli przy czołówkach do góry. Rozwijając linę obserwowałam podchodzące z dołu chmury. Znów zaczęło sypać. Polem śnieżnym obok obozu z szumem ruszyły lawinki. Andrzej wrócił po dowiązaniu liny do dalszego ciągu poręczówek. — Przeleciało blisko mnie — powiedział. — To wcale nie jest wina opadu. Jest ciepło i wyjeżdża ciężki śnieg z góry. Przez chwilę staliśmy niezdecydowani. Przez mgły znów prześwitywały gwiazdy. Denerwowała nas ta niepewność pogody a także to, że nie potrafimy po męsku zdecydować, co chcemy robić. Kiedy kolejny raz zaczęło sypać ruszyłam w dół. Chłopcy z ociąganiem za mną. Z wolna rozjaśniało się i — co było najgorsze — pogoda wcale nie była teraz zła