Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Sanitariusz wojsk ONZ przeszedł wzdłuż szeregu, wręczając im ampułki morfiny. Mimo że ocalili wielu żołnierzy, Ryan czuł niechęć do błękitnych hełmów. Pielęgnowali rannych, dawali pieniądze i pociechę skrzywdzonym przez wojnę, znajdowali przybranych rodziców sierotom, lecz zbyt nerwowo odnosili się do problemu neutralności. Otoczyli miasto, nie pozwalali nikomu ani się do niego dostać, ani je opuścić; w pewnym sensie kontrolowali wszystko, co działo się w Bejrucie. Mogliby dosłownie zakończyć tę wojnę... lecz doktor Edwards powtarzał Ryanowi, że każda próba, podjęta przez siły pokojowe pragnące dorosnąć do swej nazwy, prowadziłaby do militarnej interwencji supermocarstw przerażonych możliwością destabilizacji całego Bliskiego Wschodu. A więc walki trwały. Komandosi wyruszyli na nocną akcję, sześciu po każdej stronie ulicy, kierując się w stronę wybuchającej co jakiś czas strzelaniny. - Poszli - powiedziała ciocia Vera. - Życz im szczęścia. - Dlaczego? - zapytał Ryan cicho. - Po co? - Co ty mówisz? Zawsze próbujesz nas zaskoczyć, Ryan. Nie chcesz, żeby wrócili? - Oczywiście, chcę. Ale po co w ogóle wyruszają? Mogliby tu zostać. - Gadasz jak wariat. - Siostra położyła mu dłoń na czole sprawdzając, czy nie ma gorączki. - Arkady opowiadał mi, że ciężko wam było w tym Hiltonie. Pamiętaj, o co walczymy. - Próbuję. Dzisiaj pomogłem zabić Angela Porruę. O co walczył Angelo? - Mówisz poważnie? Walczymy o to, w co wierzymy. - Przecież nikt już w nic nie wierzy! Pomyśl o tym, Luizo. Rojaliści nie chcą króla, nacjonaliści piastują w sekrecie nadzieję na rozbiór miasta, republikanie chcą układu z następcą tronu w Monaco, chrześcijanie to w większości ateiści, a fundamentaliści spierają się bezustannie o wszystkie swe fundamentalne zasady. Walczymy i giniemy bez sensu! - Więc? - Luiza wskazała szczotką na stojących na posterunku obserwatorów ONZ. - Zostają tylko oni. W co oni wierzą? - W pokój. W światową harmonię. W koniec walk na całym świecie. - To może powinieneś przyłączyć się do nich? - Tak... - Ryan odgarnął kurtkę mundurową i wyjrzał zza balustrady balkonu. Błękitne hełmy świeciły w mroku jak blade latarenki. - Może my wszyscy powinniśmy dołączyć do wojsk Narodów Zjednoczonych. Tak, Luizo, wszyscy powinniśmy nosić błękitne hełmy. I tak zrodziło się marzenie. W ciągu kilku następnych dni Ryan prowadził badania nad swą prostą, lecz rewolucyjną ideą. Choć zafascynowany samym pomysłem wiedział, jak trudno będzie zastosować go w praktyce. Siostra odniosła się do tego sceptycznie, a koledzy z oddziału byli po prostu zaskoczeni. - Rozumiem, o co ci chodzi - przyznał Arkady, kiedy w bunkrze dowództwa na Zielonej Linii palili wspólnie papierosa. - Tylko... jeśli wszyscy przyłączymy się do wojsk ONZ, to kto będzie walczył? - Arkady, przecież właśnie o to chodzi! - Ryana kusiło, by dać już sobie spokój. - Pomyśl o tym! Wszystko znowu będzie proste i jasne. Żadnych patroli, żadnych pochodów i ćwiczeń z bronią. Będziemy leżeć sobie wokół MacDonaldów i zajadać hamburgery, co noc chodzić na dyskoteki. Ludzie będą spacerować po ulicach, robić zakupy w sklepach, pić kawę w kawiarniach... - To brzmi doprawdy dziwacznie - skomentował Arkady. - Nic w tym dziwacznego. Zacznie się normalne życie. Tak tu bywało, tak teraz jest wszędzie! - Gdzie? - Cóż... - To było trudne pytanie. Jak wszyscy bejruccy żołnierze, Ryan nie wiedział niemal nic o otaczającym go świecie. Do miasta nie docierały żadne gazety, a specjalne ekipy rywalizujących ze sobą ugrupowań zagłuszały zagraniczne transmisje radiowe i telewizyjne; nikt nie chciał dopuścić do tego, by cudzoziemcy udzielili cichego poparcia jakiemuś wojskowemu puczowi. Ryan spędził kilka lat w szkole ONZ we wschodnim Bejrucie, lecz głównym źródłem jego informacji o wielkim świecie były czterdziestoletnie czasopisma, znalezione w porzuconych budynkach. Przedstawiały one świat pogrążony w sporach, okrutne wojny w Wietnamie, Angoli i Iranie. Prawdopodobnie i te konflikty, znacznie groźniejsze, lecz podobne do walk w Bejrucie, nadal nie znalazły rozwiązania. A może cały świat powinien włożyć błękitny hełm? To była ekscytująca myśl. Gdyby tylko udało mu się wprowadzić zawieszenie broni w Bejrucie, może ruch pokojowy rozszerzyłby się na Azję i Afrykę, wszyscy złożyliby broń... Wielokrotnie strofowany, Ryan mimo to parł przed siebie, spierając się ze wszystkimi napotkanymi żołnierzami. Spotykał się zawsze z cichym zainteresowaniem, lecz najważniejszą przeszkodą był ciągły ogień zaporowy propagandy: plakaty ukazujące okrucieństwa przeciwników, telewizyjne informacje o zbeszczeszczonych kościołach, grające na zawsze napiętej strunie religijnego oburzenia, oraz setek rasowych i antymonarchistycznych oszczerstw. Wyrwanie głowy z dławiącej obroży propagandy nigdy nie leżało w możliwościach Ryana, lecz przypadkiem znalazł on niezwykle skuteczny oręż: humor. Podczas służby w patrolu nabrzeżnym, blisko portu, Ryan opisywał swój sen o lepszym Bejrucie gdy jego oddział mijał placówkę wojsk ONZ. Obserwatorzy zostawili hełmy na stojącym na otwartym powietrzu stole i całkiem bezmyślnie. Ryan zdjął furażerkę khaki i włożył na głowę błękitny, stalowy garnek. - Hej, spójrzcie tylko na niego! - krzyknął Arkady. Zaczęła się dobroduszna szarpanina, lecz walczących rozdzielili Michaił i Nazar. - Koniec zapasów, teraz mamy własne siły pokojowe. Paradującego w hełmie Ryana powitały przyjacielskie gwizdy, które nagle ucichły. Hełm działał uspokajająco - zauważył chłopak - zarówno na niego, jak i na jego towarzyszy broni. Powodowany nagłym impulsem poszedł wzdłuż plaży w stronę odległego o pięćset metrów posterunku fundamentalistów. - Ryan, uważaj! - Michaił pobiegł za przyjacielem, lecz zatrzymał się na widok kapitana Gomeza podjeżdżającego jeepem do nabrzeża. Razem patrzyli na Ryana, idącego wzdłuż brzegu i ignorującego nabite snajperami budynki biurowe. Przeszedł już pół drogi do strażnicy, kiedy na dach wspiął się sierżant fundamentalistów, sygnalizując mu prawo bezpiecznego przejścia. Zbyt ostrożny, by ryzykować swe zaczarowane życie, Ryan zasalutował i zawrócił. Gdy dołączył do żołnierzy swojego plutonu, koledzy patrzyli na niego z zupełnie nowym szacunkiem. Arkady i Nazar mieli na głowach błękitne hełmy, nieśmiało próbując zignorować kapitana Gomeza, wyskakującego z jeepa z marsem na twarzy. Nagle ze strażnicy ONZ wyszedł doktor Edwards, powstrzymując Gomeza. - Ja to załatwię, kapitanie. ONZ nie wniesie skargi. Wiem, że Ryan nie błaznował. Wyjaśnienie pomysłu doktorowi Edwardsowi było łatwiejsze, niż Ryan się spodziewał. Usiedli razem w punkcie obserwacyjnym i lekarz zachęcił chłopca, by opowiedział rnu o swoim planie