Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Henryk Kot, widząc nasze sukcesy, ogarnięty bojowym szałem niebacznie ruszył do przodu, wywijając dookoła klingą swego niezmiernie długiego miecza, nazywanego przezeń Gryfem, jakkolwiek we Wrocławiu znany był pod mianem Rozenka. Udało mu się nawet zahaczyć czubkiem ostrza brzuch kolejnego przeciwnika, który zwinął się z bólu i przyklęknął na murawie brocząc krwią. Zaraz jednak obskoczyło rycerza co najmniej pięciu zbójów, próbujących dosięgnąć go ciosami maczug i toporów. Inni znów, bojąc się przybliżyć, godzili weń kamieniami. Usłyszałem, jak mój nauczyciel klnie na czym świat stoi, i obejrzawszy się na niego, zobaczyłem kolejną niesamowitą sztuczkę. W mgnieniu oka przełamał swoją potężną lagę i w jego dłoni błysnął krótki miecz. Musiałem przyznać w duchu, że czarodziej nie przestaje mnie zaskakiwać. Rosły mąż z wprawą dawnego Krzyżaka rzucił się w sukurs osaczonemu wojownikowi, skłaniając zbójców do cofnięcia się. Pozostałem sam pod drzewem przy koniach. Na plecach czułem zbawcze oparcie potężnego pnia. W tej samej chwili niewidoczny dotąd napastnik skoczył z gałęzi prosto na mój kark. Padłem na ziemię, przygnieciony niespodziewanym ciężarem. Czułem na szyi gorący oddech. Szamocząc się sprawiłem, że poturlaliśmy się obaj po ziemi w śmiertelnym zwarciu. Zbójca usiłował wykręcić mi dłoń ściskającą kurczowo nóż. Byłem jednak od niego młodszy i zręczniejszy. Wijąc się niczym piskorz w sieci, zdołałem wymknąć się z mocnego uścisku i niewiele myśląc wraziłem ostrze w udo gniotące mój obolały tułów. Okryty skórami wróg zaskrzeczał nieludzkim głosem i odskoczył jak użądlony. Niestety, moja mizerna broń pozostała wbita w jego kończynie. Pomyślałem, że nadeszła pora skorzystać ze sztyletów ukrytych w rękawie, lecz podnosząc się z ziemi przypadkiem natrafiłem na drewnianą pałkę nieszczęsnego smolarza. Bez wahania spuściłem ją na wilczy łeb wroga. Nie miałem tyle siły w dłoniach, aby powalić go jednym ciosem, niemniej przeciwnik zatoczył się jak pijany i po chwili zniknął, jęcząc, w leśnej gęstwinie. Ogarnąwszy jednym spojrzeniem plac boju, mogłem spostrzec, że moi towarzysze podróży przeszli również do ataku. Rozbójnicy cofali się na całej linii, lecz wszyscy, mimo odniesionych ran, ciągle trzymali się na nogach, nawet osobnik z rozpłatanym brzuchem. Byli jednak widocznie zaskoczeni nadspodziewanie silnym oporem. Ruszyłem na pomoc przyjaciołom, zastanawiając się po drodze, jak długo jeszcze potrwa owa leśna utarczka. Wtem z boru wychynął ogromnej postury niedźwiedziowaty osobnik, zapewne herszt całej zgrai. Spod paszczy leśnej bestii sterczała siwa broda. Na odkrytej owłosionej piersi widniały odrażające blizny, spostrzegłem również, że prawe ramię ma dziwnie zdeformowane, jakby źle zrośnięte po złamaniu. Litwin zaryczał dziko w swym pogańskim języku, po czym uniósł do ust glinianą fujarkę i wydał przeraźliwy gwizd. Na ten znak jego kompani rozbiegli się we wszystkie strony i zniknęli pośród drzew niczym zjawy. Polana opustoszała. Mogliśmy się cieszyć chwilową przewagą. Najbardziej zadowolony z siebie był oczywiście nasz dzielny rycerski obrońca, chociaż odebrał najwięcej draśnięć i siniaków. Ocierając o leśne runo splamioną zbójnicką posoką klingę Rożenka, mamrotał z dumą: „Mój Gryf dawno nie smakował wrażej krwi. Widzieliście, jak przede mną czmychali, hę? Chociaż i ty, mistrzu Wolfgangu, nieźle się sprawiłeś”. Najwidoczniej obaj nie zauważyli, że ja także byłem w poważnym niebezpieczeństwie, z którego wywinąłem się bez niczyjej pomocy. Czarnoksiężnik, rozglądając się niespokojnie na boki, nie przyjął jednak zbyt wdzięcznie wyrazów uznania ze strony starego wojaka. „Zamilcz, Henryku – rzekł twardo. – Mam przeczucie, że to jeszcze nie koniec”. Jakby na potwierdzenie jego słów z boru dobiegło głośne rżenie i usłyszeliśmy ciężki tupot końskich kopyt na leśnej ścieżynie. Po chwili naszym oczom ukazała się potężna sylwetka rycerza w kolczudze, ciemnej tunice i płaszczu, zdającego się w niepewnym świetle księżyca tworzyć jedną postać z ogromnym gniadoszem, na podobieństwo potwornego centaura. Nosal hełmu miał opuszczony, nie mogliśmy więc ujrzeć twarzy i rozeznać: przyjazna czy wroga