Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Przez ten czas zaszły we mnie wielkie zmiany. Pracowaliśmy ciężko, powalając wielkie drzewa w każdą pogodę, ścinając ich gałęzie i ciągnąc pnie do tartaku. Dzień pracy był długi, często chłodny, ale wieczorem podawano dużo gorącego wina i co dziesięć dni sprowadzano gromadę kobiet z pobliskiego miasta, byśmy mieli rozrywkę. Ciężar ciała wzrósł mi znów o połowę, miałem twarde mięśnie i wyrosłem tak, że przewyższyłem najtęższego drwala w obozie, żartowano sobie nawet na temat mego wzrostu. Wyrosła mi gęsta broda i zniknęła młodzieńcza pucołowatość twarzy. Towarzystwo drwali odpowiadało mi bardziej, niż obecność dworzan, wśród których dawniej przebywałem. Paru tylko umiało czytać, a o etykiecie żaden nic nie wiedział, ale byli weseli, łatwi w pożyciu i nie nękały ich niezaspokojone potrzeby ciała. Nie chciałbym, żebyś wyobrażał ich sobie jako ludzi otwartych i skorych do zwierzeń, dlatego że mówili "ja" i "mnie". Pod tym względem zachowywali Przymierze i byli może nawet w pewnych sprawach dyskretniejsi niż wykształceni ludzie. Wydawali się bardziej pogodni niż ci, którzy mówią w stronie biernej i używają zaimków nieosobowych i możliwe, iż w czasie pobytu wśród nich zakiełkował we mnie zarodek wywrotowca, ziarno zrozumienia podstawowych błędów Przymierza, które później Ziemianin Schweiz doprowadził do pełnego rozkwitu. Nic im nie powiedziałem o swojej wysokiej pozycji społecznej, ani o swoim pochodzeniu, widząc jednak, jaką mam delikatną skórę, łatwo mogli wywnioskować, że nigdy w życiu ciężko nie pracowałem, a mój sposób wyrażania się wskazywał, że jestem człowiekiem wykształconym, jeśli nie wysoko urodzonym. Nie ujawniłem też swojej przeszłości i nikt się nią nie zainteresował. Oznajmiłem jedynie, że przybyłem z Salli, bo i tak zdradzał mnie mój akcent. Bynajmniej nie starali się wnikać w szczegóły mego życia. Przypuszczam, że mój pracodawca domyślił się, iż muszę być tym zbiegłym księciem, którego poszukuje Stirron, ale nigdy mnie o to nie pytał. Po raz pierwszy żyłem mając zmienioną tożsamość, przestałem być jaśnie paniczem KinnaUem, drugim synem septarchy, a byłem tylko Darivalem, wielkim chłopem, drwalem z Salli. Wiele nauczyłem się dzięki tej przemianie. Nigdy nie zachowywałem się jak młody szlachcic - chełpliwy i pozwalający sobie na wszystko. Fakt, że jest się drugim synem, zmusza do pewnej pokory nawet arystokratę. Nie mogłem jednak wcześniej opanować uczucia dystansu wobec zwykłych ludzi. Zawsze mi usługiwano, kłaniano się i rozpieszczano mnie. Ludzie zwracali się do mnie uniżenie, okazywali mi szacunek, nawet jako dziecku. Byłem przecież synem septarchy, to znaczy króla, septarchowie bowiem są dziedzicznymi władcami i dzięki temu kroczą w poczcie królów, który bierze swój początek od zasiedlenia Borthanu i jeszcze wcześniej, poprzez gwiazdy, aż od samej Ziemi, od wymarłych i zapomnianych dynastii jej starożytnych narodów, a nawet wodzów z przedhistorycznych jaskiń, tatuowanych ł noszących maski. Ja stanowiłem cząstkę tego pochodu, jako mężczyzna krwi królewskiej, wywyższony swoim urodzeniem. A jednak w tym obozie drwali w górach zrozumiałem, że królowie nie są niczym innym, jak tylko wyniesionymi wysoko ludźmi. To nie bogowie ich namaszczają, ale raczej wola ludzi i ludzie mogą pozbawić ich piastowanej godności. Gdyby Stirrona obalono w wyniku powstania, a na jego miejsce został septarchą ten obrzydliwy czyściciel ze Starego Miasta Salli, to czy ten czyściciel nie dołączyłby do mistycznej procesji królów, a Stirron nie byłby zepchnięty w proch? I czy synowie tego czyściciela nie szczyciliby się swą krwią, chociaż ich ojciec był niczym przez większą część życia, a ich dziad czymś jeszcze mniejszym? Wiem, wiem, mędrcy mówiliby, że pocałunek bogów spoczął na tym czyścicielu, wynosząc go, a także jego potomstwo - uświęcając ich na wieki. Kiedy jednak wycinałem drzewa na zboczach gór Huishtor, ujrzałem monarchię w nieco innym świetle, a sam zdegenerowany, zdałem sobie sprawę, że jestem tylko człowiekiem wśród ludzi i że zawsze tak było. To, kim zostanę, zależy tylko od mych wrodzonych zdolności oraz od mych ambicji, a nie od tego czy innego pochodzenia. Ta nowa wiedza, tak cenna, zmieniła moją świadomość, przez co pobyt w górach przestał wydawać mi się wygnaniem. Opuściły mnie marzenia o tym, żeby uciec do Manneranu i wieść tam wygodne życie - i nawet jak uzbierałem dość pieniędzy, żeby opłacić przejazd, nie miałem ochoty wyruszyć. Nie tylko strach przed aresztowaniem zatrzymywał mnie wśród drwali, ale również czyste, rześkie powietrze gór i zamiłowanie do nowej pracy, a także sympatia do tych szorstkich, lecz szczerych ludzi, wśród których mieszkałem. Dlatego pozostałem przez całe lato i jesień, oczekiwałem nadchodzącej zimy i ani myślałem o odejściu. Zostałbym tam do tej pory, ale zostałem zmuszony do ucieczki. Pewnego nieszczęsnego zimowego popołudnia, kiedy niebo stało się stalowe i wisiała nad nami groza burzy, przywieziono, jak zwykle, dziewczyny z miasta, żebyśmy spędzili noc na igraszkach. Tym razem znalazła się wśród nich jakaś nowa, która głosem zdradziła się, że pochodzi z Salli