Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Zagłębiony w wygodny fotel, ręce na poręczach oparł, dłonie przy piersiach splótł i opuścił głowę w surowej zadumie. Lis przechadzał się po pokoju. Oczy jego, rzecz charakterystyczna, nie straciły i teraz wyrazu pogody i jakiejś radości życia. Tylko na tych chłopięcych jeszcze ustach usiadła zmarszczka gorzka. Widziałem ją potem, gdym spotkał Lisa w najcięższe dni jego bojowej pracy 6- 83 konspiracyjnej w Kijowie. I kiedy teraz myślę o zabitym Lisie, rzeźbią mi się okrutnym wspomnieniem owe gorzkie zmarszczki, których nie szczędziło życie temu mężczyźnie, ledwo wyrastającemu z chłopca.' W pierwszym pokoju, pokoju dyżurnego oficera i poczekalni, skupiliś- my się my wszyscy, związkowcy, którzy znaleźli się pod ręką. Wiedzieliśmy, że Bartha zameldował się do rozporządzenia generała Dowbora i nie chcieliśmy się usuwać. Byliśmy przekonani, że Niemcy zażądają satysfakcji i będą nalegać na danie daleko idących zadośćuczynień, na które nie mieliśmy wątpliwości, że dowództwo się zgodzi. W progu poczekalni zjawił się Lis. Wyprostowany służbowo, oficjalny. - Kapitan Matuszewski, porucznik Małagowski, Wańkowicz. Wywołał jeszcze szereg nazwisk. A gdyśmy stawili się w następnym pokoju, gdzie był Bartha, Lis zakomenderował: "Baczność" i rzekł: - Pozostaję waszym komendantem, jak nim byłem. Dyscyplina obowiązuje. Tu mam ja zostać z pułkownikiem. To wystarczy. Rozkazuję iść do domów, być tam i czekać rozkazów. Zrobiliśmy wstecz zwrot i wyszliśmy, nie żegnając się ze sobą, nie mówiąc słowa. Sprawa była przegrana. Pamiętam, wyszedłem przed sztab i rozejrzałem się po otoczeniu, jakbym pierwszy raz je widział. Lis powiedział: "iść do domu" i umysł ze zdziwieniem ogarniał to słowo. Myśli uparcie wiązały, wiązały do niego jakiś wątek, który się rwał. Wiedziałem, że mam wrócić "do domu", jako do punktu, z którego mam coś rozpocząć zupełnie nowego, jakiś etap zupełnie niepoczęty. I dopiero teraz, po raz pierwszy, stanął mi przed oczami ów "dom" w czerwonych ścianach kutaiskich koszar, bez wody i światła, bez mebli i bez gospodarskich sprzętów, "dom" wiecznie pełny nocujących gości, rzadko oglądający gospodarzy. Rzeczy nasze były częściowo rozgrabione na wsi, częściowo rozkradzione na kolei, częściowo w Mińsku. Nocy tej nie było i żony w tym "domu", powiozła bowiem pyroksylinę do Mińska, skąd dalej szwarcowało się materiały wybuchowe do Kraju. Stałem więc tak przed sztabem, zbierając myśli. Nagle suchy huk wystrzału rozległ się o kilkanaście kroków. Rzuciwszy okiem w tym kierunku, zobaczyłem zaraz przez drogę na wydeptanej trawie skweru pod dużą brzozą pochyloną postać jakiegoś wojskowego. Jednocześnie rozległ się drugi strzał, po którym nastąpiło dziwne nachylenie się postaci. Miałem wrażenie, że człowiek strzela z pozycji stojącej do kogoś leżącego na ziemi. Jednym skokiem przesadziłem drogę. W biegu już posłyszałem trzeci strzał. 84 Gdy dopadłem, człowiek już leżał na ziemi. Twarz, którą odwracał do nadbiegających, miał bladą. Poznałem go! Był to Gielniewski. Sędzia śledczy przy prokuratorze Korpusu, porucznik artylerii, który właśnie od kilku dni zgłosił się na mego pomocnika w dziale prasowym, a tej nocy był dowódcą warty oficerskiej (tzw. custodia honesta") przy Dowborze. Kiedy Dowbor zamierzył się na Barthę, Gielniewski skierował nań rewolwer. Teraz, gdy Bartha kazał Dowbora uwolnić, Gielniewski zdjął wartę, oznajmił o tym Dowborowi i zameldował się do jego rozporządzenia. Dowbor burknął coś na to i wypadł z mieszkania ku odwachowi - przepraszać Niemców, którzy tam byli uwięzieni. Za nim biegła grupa jego adiutantów. Strapiony naczelnik warty przy odwachu sądził, że oficerowie wiodą Dowbora na odwach. Przejęty tak niezwykłymi więźniami, których oddawano mu w ręce tej nocy, gdy go ostro Dowbor zagadnął: "Proszę mnie prowadzić do Niemców. Gdzie siedzą Niemcy?", odparł służbiście: "Pan generał będzie łaskaw chwilkę się wstrzymać. Ja przecież oddzielną celę w tej chwili każę naszykować panu generałowi". Gdy zaś tam jeszcze w dobrej wierze chciano umieścić dowódcę Korpusu w celi więziennej, Gielniewski wyszedł przed sztab pod ona brzozę i trzy kule wpakował sobie w pierś z tegoż nagana, którego kilka godzin wstecz dobył w obronie Barthy