Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Pewnego deszczowego dnia Beau i Morris pojechali na wschodni kraniec ziemi Morrisa i z koni patrzyli przez wzgórza w stronę linii, na której kończyła się ziemia tego białego człowieka. Na polnej drodze, już poza jego terenem, zobaczyli młodą białą kobietę, która próbowała zmusić białego muła do podniesienia się z błotnistej drogi. Muł ciągnął wóz w deszczu i dla Beau oraz Morrisa nie było jasne, czy zwierzę siadło, bo było zmęczone, czy też po prostu lubiło siedzieć w deszczu. Biała kobieta nazywała się Hope Martin, ale o tym wiedział tylko Beau. Chociaż była biała, nie należała do klasy Morrisa. – Czy mam zejść i jej pomóc? – Beau zapytał Morrisa. – Nie – odparł Morris. – Dajmy jej trochę czasu. Początkowo kobieta zdawała się mówić do muła, starając się go przekonać, że powinien wstać, żeby mogli jechać dalej. Muł się nie poruszył. W końcu Hope poszła na tył wozu i ze znajdującego się tam kosza przykrytego wiekiem wyjęła kilka jabłek. Usiadłszy na drodze przed mułem, zaczęła jeść jabłko, równocześnie karmiąc muła najpierw jednym, później kolejnym jabłkiem. Kilka razy chodziła do wozu po następne jabłka. Deszcz nie ustawał, a czarny mężczyzna i biały mężczyzna nie ruszali się z miejsca. Po mniej więcej trzydziestu minutach jedzenia jabłek muł się podniósł, ale Hope nadal siedziała w błocie, niespiesznie jedząc czwarte jabłko. Widząc siedzącą przed nim Hope, muł zaczął się niecierpliwić, machał ogonem i kiwał głową, najpierw niespokojnie stukał jednym przednim kopytem, a następnie drugim. Minęło jeszcze przynajmniej piętnaście minut, zanim, we wciąż padającym deszczu, Hope podniosła się i przeciągnęła. Powiedziała coś do muła i pokazała na drogę, w stronę, w którą mieli jechać. Muł ruszył, nim jeszcze zdążyła wsiąść na wóz. – Jak ona się nazywa? – Morris zapytał Beau, kiedy tak patrzyli na kobietę, muła i wóz bez problemów wspinających się na wzgórze. Beau powiedział mu, kim jest ta kobieta – że przybyła tu z północnej Georgii, aby zaopiekować się swoją ciotką i chorym wujkiem. Wujostwo byli starymi ludźmi, którym niewiele już życia pozostało. – Będzie z niej dobra żona dla jakiegoś mężczyzny – powiedział Beau, kończąc swoją opowieść o kobiecie. Nie powiedziałby tego, gdyby nie wiedział, że jego pan już o tym pomyślał. – Czy już wystarczy? – zapytał Beau. – Sądzę, że tak – odparł Morris. Morris był ojcem młodzieńca – jedynego białego dziecka, jakie miał mieć w życiu – o cudownie złożonym umyśle. Tego dnia, kiedy w deszczu patrzyli na Hope i jej muła, to jego dziecko, o imieniu Wilson, od ponad roku przebywało w Waszyngtonie, studiując medycynę na George Washington University. Wilson wiele się nauczył na tym uniwersytecie, a jego umysł posiadłby pewnie jeszcze większą wiedzę, jednak kiedy już od pewnego czasu był na drugim roku, do Wilsona zaczęły przemawiać zwłoki, a to, co one mówiły, było bardziej rozsądne niż to, co mówili jego profesorowie. Profesorowie, ponieważ byli bogami, nie chcieli z nikim, żywym czy umarłym, dzielić swojego nieba i w połowie drugiego roku odesłali młodego człowieka do domu. Jeszcze zanim profesorowie odesłali Wilsona do domu, jego ojciec pomyślał, że chciałby, aby Hope została żoną jego syna. Chociaż pochodziła z innego świata, Morris czuł, że można by ją oczyścić, uczynić ją godną, tak jak utytłane w błocie jabłko można umyć i zjeść. Morris wysłał do niej i do jej krewnych posłańca z informacją, że pragnie się z nią zobaczyć, ale Hope nigdy do niego nie przyjechała i w końcu wyszła za mąż za innego młodzieńca, Hillarda Ustera, biedaka mającego tylko ładną działkę ziemi, którą odziedziczył po rodzicach. Hillard nie był tak przystojny, jak Hope była piękna, ale ona stwierdziła, że można z tym żyć, i jak pomyślała, tak zrobiła. Ich ślub rozzłościł Morrisa i ta złość wciąż jeszcze go nie odstępowała, kiedy jego syn na dobre powrócił z Waszyngtonu i próbował opowiedzieć Morrisowi i swojej matce, co mówiły do niego zwłoki. Ojciec i syn prowadzili długie nocne rozmowy i wielokrotnie to, co mówiły zwłoki do syna, brzmiało rozsądnie dla ojca. Jednak rankiem Morris patrzył na wszystko dużo trzeźwiej i obwiniał wielu ludzi – a przede wszystkim Hope i Hillarda – za te wszystkie rzeczy, jakie zmarli wkładali w głowę jego syna. Morris powiedział ludziom żyjącym w tej części Georgii, że Hope i Hillard mają cierpieć samotnie i nikomu nie wolno im pomagać. I tak też było przez długi czas. Dzieci Usterów były wątłe i miały słabe kości i płuca, i to głównie Hope i Hillard musieli zajmować się uprawą ziemi, próbując zarobić na życie. Po pewnym czasie, w 1855 roku, Hillardowi udało się zaoszczędzić 53 dolary i spotkał czarnoskórego mężczyznę o imieniu Stennis oraz jego białego pana, Darcyego, który bał się zabierać ostatnią część ludzkiego inwentarza na Florydę, gdzie nigdy nie dopisywało mu szczęście. Za swoje pieniądze Hillard kupił tego niewolnika od Darcy’ego. Tego wrześniowego dnia Darcy i Stennis pożegnali się z Augustusem Townsendem, który nic im nie odpowiedział i tylko patrzył, jak odjeżdżają wozem, który wytrzymał całą drogę z Wirginii. Należącego do Augustusa muła sprzedali jeszcze w Północnej Karolinie. Augustus stał na skraju pola Hillarda, po raz pierwszy od opuszczenia hrabstwa Manchester wolny od łańcuchów. Hillard trzymał w rękach strzelbę. Po obu stronach białego mężczyzny stali chłopcy. Na ganku malutkiego domu Hope trzymała niemowlę. Po jej obu stronach były małe dziewczynki. – Nie chcę mieć z tobą żadnych kłopotów – powiedział Hillard do Augustusa. Darcy stwierdził, że Augustus, nie znając jeszcze Georgii, może początkowo być drażliwy. – Nie chcę żadnych kłopotów. – Ze mną będziesz miał same kłopoty – odparł Augustus, patrząc wokoło i starając się rozeznać w sytuacji. – Tato, teraz mamy czarnucha, jak wszyscy? – zapytał chłopiec stojący po prawej stronie Hillarda. – Cicho. – Chcę wrócić do domu, wtedy nie będę ci przeszkadzał. Hillard podniósł strzelbę, mierząc z niej w Augustusa. – No, to chyba ty i ja będziemy mieli kłopoty. – Będziemy mieli kłopoty, tato – powiedział chłopiec stojący po lewej. – Cicho – rzucił Hillard. Podniósł strzelbę jeszcze wyżej, tym razem mierząc prosto w twarz Augustusa. – Ja tylko chcę, żebyś pracował, tak jak powinieneś