Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Ten tatuaż odtąd w przeróżnych sytuacjach mi się przypomina i wagę temu jakąś magiczną, niewytłumaczalną przypisuję. Była to świetna robota, zarówno pod względem gęstego ściegu, umiejętnego cieniowania i pewnej kreski – musiał więc kłuć to nie byle jaki fachowiec – jak też rysunku delikatnego, wyrazistego, zdolności malarskie zasadnie udowadniającego. Tatuaż przedstawiał różę o szerokich, mięsistych płatkach, w niej umieszczony został wizerunek Matki Boskiej. Trzy kolory ożywiały rysunek: krwiście czerwone płatki róży na czarnej łodyżce i niebieska twarz Świętej Matki. I ciągle pod tą celą występuje mi przed oczyma ręka Ząbka zdobna w ten tatuaż. Czy to przed rannym apelem, kiedy zrywaliśmy się z wyrek, czy podczas popołudniowych spacerów, kiedy duchota zatłoczonej celi zmuszała nas do ściągania koszul i leniwego snucia się w tym karykaturalnym spacerze na pięć specjalnie drobionych kroków. Powiedział mi wtedy Ząbek o powstaniu tatuażu. Jest ich czterech, wszyscy z Matką Boską w Róży, byli jeszcze w poprawczaku, pierwszy etap ich terminu, i tak połączyli się przez tę Różę węzłem trwałego wspólnictwa. Mówił o tym Ząbek z ożywieniem, błyszczały mu oczy. Wyliczał po raz któryś: – Ja, Kaczor, Pepo i Baba Jaga, we czterech sobie machnęliśmy, a dziargał Pepo, dziargał i rysował. Pepo git rysował. – Patrzyłem zazdrośnie na Różę zdobiącą śniadą rękę Ząbka. Pragnąłem skrycie być tym piątym z Różą. Nigdy jednak głośno o tym nie mówiłem. Bałem się pobłażliwej kpiny w oczach Ząbka. Myślę po tylu latach: jeżeli powstają w ogóle trwałe męskie przyjaźnie, które mają coś znaczyć przez całe życie, to wtedy właśnie taka przyjaźń narodziła się między mną a Ząbkiem. Widzę znów naszą młodość osiemnastoletnią i to miejsce ponure, okratowane. Był Ząbek moim wzorem i jak aureola opromieniała go sława odważnego, w wielu już próbach zahartowanego opryszka. Tę jego monolityczną siłę, nie nadwątloną żadną wątpliwością, ja, uczeń Księcia Nocy, zdobiłem w romantyzm, barwę i mitologię, najlepiej jak tylko zdobić w tym czasie potrafiłem. Moje naiwne wzruszenia, kiedy Ząbek zaczynał swoje wieczorne grypsowanie z sąsiednimi celami i oddziałem po drugiej stronie spacerniaka. Piętro niżej siedział jego stryj, weteran włamań, otoczony powszechnym szacunkiem więzienny arystokrata; a żeński oddział po drugiej stronie spacerniaka odpowiadał mu dźwięcznym głosem kobiety: – Trzymaj się, Ząbeczku jedyny! To była jego siostra, Krystyna, i Ząbek często śpiewał dla niej tęskne, na melodię przebrzmiałych tang, prymitywnie rymowane pieśni złodziejskie. Dla mnie wtedy jak orzeł wyglądał, tak szeroko rozpościerał ramiona na okratowanym oknie, a my warowaliśmy pod drzwiami, nadsłuchując, czy korytarzem nie zbliża się klawisz. Śpiew przeważnie przerywał czujny okrzyk: – Atanda! 49 Znaczyło to, że korytarzem oddziału zbliża się niebezpieczeństwo. Ząbek zsuwał się zręcznie z krat i spoglądając na klawisza, który uchlał nagle drzwi, pytał z kpiącą miną: – Co pan taki niespokojny, kierowniczku? Z wielkim wzruszeniem (ta euforia nie opuszcza mnie dotąd) wspominam tę przyjaźń przeżytą pod celą na siódmym oddziale. Starałem się też czymś Ząbkowi odpłacić. Odpłacić za to, że mnie właśnie wybrał, a tylu tam siedziało małolatków, bardziej już doświadczonych ode mnie w przestępczym procederze i mających za sobą różne wyczyny, o których mówiono z uznaniem. Wieczorami więc, kiedy już zgasło światło odrutowanej żarówki na suficie, opowiadałem książki właściwie wymyślałem, korzystając z wielu książek, z zapamiętanych fragmentów, wątków, sylwetek bohaterów – taką jedną, rozgrywającą się podczas więziennych wieczorów baśń, i największa dla mnie satysfakcją były błyszczące przyjęciem oczy Ząbka; chciwie raz po raz zaciągał się papierosem i rozbłyskujący ognik pokazywał jego oczy. A kiedy urywałem na chwilę dla odsapnięcia lub wymyślenia czegoś nowego, rozległ się jego niecierpliwy głos: – Ładuj dalej! Czułem się twórcą w pełnym tego słowa znaczeniu i głos Ząbka pokorny, przymilny, kiedy tak prosił o dalszy ciąg, upajał mnie najbardziej. Oto jaka była moja odpłatność w naszej wielkiej przyjaźni, w której za dnia wszystko należało do niego. Odczuwałem równocześnie po raz pierwszy siłę sztuki, która na chwilę chociaż wszystko: celę i ludzi w niej się znajdujących, zmieniała, przenosiła gdzie indziej, wyrazem tego były westchnienia tu i tam oraz z nagła rozbłyskujące ogniki papierosów. Za dnia życie powracało do swojego zwyczajnego wymiaru i za dnia też Ząbek nigdy o tym moim bajaniu nie mówił. Tylko wraz ze zbliżaniem się wieczoru nieraz czułem jego badawcze, skupione spojrzenie, jakby starał się przeniknąć, zrozumieć i dotrzeć do sedna tej mojej umiejętności, która wieczorem po zgaśnięciu światła mnie czyniła z kolei panem tego miejsca. W tym swoim bajaniu odgrywałem rozmaite misteria, to powoływałem świat przygód czy awantur niebywałych (czasem wtedy Książę Nocy mi się przypominał i zapewne z wielu jego opowieści korzystałem), to znów dramaty miłosne snułem (romantyczni kochankowie typu Romea i Julii, a więc czysty, liryczny wątek) lub wyłącznie wyuzdaną, naturalistyczną orgią ciał się zajmowałem i wtedy Piękna Ita znów prze moimi oczyma naga nad elektryczną maszynką żabio – ohydnie kucała. Historie orgiastyczne najbardziej przeżywałem, dojrzewanie i głód kobiet ostrym w tym były bodźcem. Sam też oddychałem nierówno jak moi słuchacze, wzburzony kuszącymi wizjami kobiecych ciał. I pamiętam, jak kiedyś zaraz po poincie rozdziału w ten wieczór improwizowanego rozległ się zduszony głos Zenka Oliwy, pierwszego siłacza pod tą celą i najokrutniejszego w tresowaniu chamków i frajerów specjalisty; ten jego głos, wzburzony erotycznym rozpasaniem rozdziału danego na ten wieczór, zabrzmiał gniewnie i niecierpliwie: – Jak chcecie, to wy nie, ale ja tam dziś biję konia! Znowu była cisza i głos Ząbka potem: – Zastawiam wszystkich, każdy musi bić konia, temu, co nie będzie bić, wpada carski aż do przełyka! Wkrótce szelest tylko i posapywanie