Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Conan nie utożsamiał tego odwrotu ze słabością zwierzęcia. Wiedział, że nawet najmniejsza samica jest mocniejsza od człowieka, a jeden taki olbrzym ma więcej siły w ramieniu niż on w całym ciele. W koronach drzew przemykały mniejsze małpy. Różniły się od kuzynów z niziny brakiem ogonów i wyglądem podobnym do człowieka. Hukały i jazgotały na przybysza, ale bez strachu, jakby wiedziały, że to dwunożne stworzenie nie może zrobić im krzywdy. Wokół żerowały dzikie świnie. Conan wiedział, że przestraszone potrafią być niebezpieczne jak lew. Zakrzywione szable dzika mogły w jednej chwili rozpłatać brzuch człowieka, a niewielkie rozmiary przydawały zwierzętom szybkości i zwrotności. Raz znienacka Cymmerianin natknął się na grupkę nosorożców. Nie miał pojęcia, skąd wzięli się w górach mieszkańcy równin, ale znalazł też ślady przechodzących słoni, więc najwidoczniej większe zwierzęta nie unikały stromych zboczy. Conana bardziej interesowały świadectwa ludzkiej obecności. Wiedział, że w lesistych górach żyją niewysocy myśliwi, polujący przy pomocy zatrutych strzał, wypędzeni tutaj przez silniejsze, wojownicze ludy. Dużo bardziej niebezpieczni byli banici, wyrzuceni z równinnych plemion za pogwałcenie praw i wiodący rozpaczliwą, zwierzęcą egzystencję na lesistych zboczach. Poradzenie sobie z nimi mogło okazać się trudne, gdyż nie wiązały ich plemienne obyczaje i nie kontrolowali naczelnicy, których cudzoziemscy przybysze ugłaskiwali podarkami. Conan sam był wyrzutkiem i dobrze znał ten rodzaj ludzi. W trakcie zwiadu nie dostrzegł śladów bytności większych zorganizowanych grup. Natknął się na resztki wielu myśliwskich obozowisk, w większości nie używanych od lat; znalazł też złamaną strzałę z krzemiennym grotem, ale ani śladu ekspedycji Marandosa. Pod koniec dnia zawrócił i znalazł uczestników wyprawy niedaleko punktu wyjścia. Wspinaczka po stromym stoku okazała się gorsza, niż wszystko, co mieli już za sobą. Nawet Wulfrede siedział zmordowany na ziemi i z grymasem bólu masował grube jak konary uda. — Ty cymmeriański górski koźle! — zawołał. — Jak śmiesz wyglądać świeżo niczym chłopiec po ranku spędzonym na wybieraniu piór z gniazd dzikich kaczek! — Kiedyś Vanirowie słynęli jako wspinacze — rzekł Conan. — Na klifach Vanaheimu pełno było ludzi, którzy polowali na ptaki oraz szukali jaj i puchu. — Tak, ale dwadzieścia lat spędzonych na pokładzie okrętu pozbawiło mnie wiewiórczej zwinności. — Widziałeś coś, Conanie? — zapytała Malia. Była zmęczona, ale mimo wszystko trzymała się nieźle. — To samo, co tutaj — skały. Ani śladu ludzi, poza myśliwymi. — W dolnych partiach zbocza polują tylko pół–ludzie z zatrutymi strzałami — powiedział Goma. — Dalej może być inaczej. — Czy wyżej mieszkają wyjęci spod prawa? — zapytał Springald. — Tak, możemy tam spotkać banitów. Albo coś dużo gorszego — mruknął ponuro Goma. Wieczorem ułożyli się do snu na stoku. Przebudzili się po niespokojnej nocy zesztywniali i w podłym nastroju. Tego dnia szli jeszcze wolniej, ale na trzeci dzień przywykli już trochę do karkołomnej wspinaczki i nawet marynarze zaczęli nabierać animuszu. W miarę posuwania się w górę, zmieniała się roślinność. Drzewa liściaste stopniowo ustępowały ogromnym paprociom, wśród których kwitły wielkie, różnobarwne kwiaty. Niesamowity krajobraz przypominał świat w trakcie tworzenia; poszczególne elementy były pomieszane. Kwiaty zdawały się wyrastać z nagiej skały, a krystaliczne formacje wyglądały jak rośliny. Widzieli niby–drzewo, które miało pień, wysoki niczym maszt i okryty korą, ale koronę tworzyły mięsiste i kolczaste łodygi kaktusa. Niskie chmury spowiły okolicę, zraszając wszystko mżawką. Wystrzępione już ubrania wędrowców zaczęły się rozpadać, i stale trzeba było pilnować, żeby rdza nie pokryła broni. Na pewnej wysokości w końcu mogli porzucić łożysko. Grunt między dziwnymi roślinami i skałami był porośnięty miękkim mchem, na którym wypoczywały stopy poobcierane w trakcie wspinaczki po głazach. — Jak ty to znosisz, Conanie? — zapytała Malia. Trzęsła się w chłodnej mgle poranka, ale do niego ziąb jakby nie miał dostępu. — Jesteś ubrany bardziej skąpo od tancerki z Shadizaru, ale zachowujesz się tak, jakby było letnie popołudnie w Tarancii. Podczas gdy my jęczymy przez całą noc z braku wygodnego posłania, ty zwijasz się na skale i zasypiasz niczym dwuletnie dziecko. Jesteśmy zmordowani, a jednak ty wyglądasz lepiej niż w Asgalunie! — Pochodzę z dzikiego kraju i z twardej rasy. To, co jest ciężkie dla ciebie, w Cymmerii jest na porządku dziennym. Zadrżała. — Widziałam w życiu paru twardych mężczyzn, żołnierzy, awanturników i wodzów, ale żaden nie może się równać z tobą. — Przyglądała mu się otwarcie i w jej oczach zobaczył podziw. Musiała wytężać wszystkie siły, żeby za nim nadążyć. Jego długi krok zmuszał ją prawie do biegu. Cymmerianin poruszał się z gracją, do której nie umywał się wdzięk rasowego wierzchowca. Kiedy Malia patrzyła na innych, widziała tylko sapiące usta i strudzone nogi, przenoszące z miejsca na miejsce bezwładne ciała. Conan poruszał się zupełnie inaczej, płynnie i harmonijnie. Wysiłek fizyczny usunął ostatnie ślady tłuszczu i pod brązową skórą grały potężne mięśnie. Nawet jego długie włosy lekko falowały I na wietrze. Skóra, z wyjątkiem licznych blizn, była lśniąca i gładka. W spalonej słońcem twarzy błyskały niebieskie oczy, przenikliwe niczym ślepia orła