Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

” Oto tradycyjna opowieść o wycieczce Lingarda na wybrzeże Boni. I prawdą jest, że przybył i odjechał tej samej nocy, bo gdy świt błysnął na chmurnym niebie, bryg pod skróconym ożagleniem, sieczony bryzgami, pędził na południe, opuszczając zatokę. Lingard czuwał nad rączym biegiem statku i patrząc naprzód niespokojnymi oczyma, raz po raz pytał się siebie ze zdziwieniem, dlaczego właściwie gna tak swój okręt rozwinąwszy wszystkie żagle. Włosy Lingarda rozwiewał wiatr, duszę miał pełną troski, kłębiło się w nim wiele nowych myśli o niejasnych zarysach, a pod jego nogami posłuszny statek pędził na oślep od fali do fali. Właściciel i komendant brygu nie wiedział, dokąd dąży. Ten miłośnik przygód miał tylko niewyraźne poczucie, że stoi u progu nowej wielkiej przygody. Należało czegoś dokonać i czul, że ten mus spada na niego. Spodziewano się tego po nim. Spodziewało się morze, spodziewał się ląd. A także i ludzie! Historia tej wojny i cierpień przez nią zadanych; niezłomna wierność Dżaffira; widok Hassima i jego siostry, noc, burza, wybrzeże pod strumieniami ognia — wszystko to składało się na porywający objaw życia, który wzywał wyraźnie jego pośrednictwa. Ale najgłębiej przemawiała do mego milcząca, zupełna, bezwzględna i pozornie obojętna ufność tych ludzi. Z objęć śmierci niejako padli wprost w jego ramiona i pozostali w nich biernie, jakby nie istniały w ogóle takie uczucia jak nadzieja lub pragnienie. Ta zdumiewająca obojętność zdawała się go przygniatać ciężarem wielkiej odpowiedzialności. Mówił sobie, że gdyby ci zwyciężeni ludzie nie spodziewali się po nim wszystkiego, nie odnosiliby się tak obojętnie do jego zamierzeń. Niemy ich spokój wzruszał go bardziej niż najżarliwsze błagania. Ani słowa, ani szeptu, ani nawet pytającego spojrzenia! Nie pytali o nic! Pochlebiało mu to. I cieszyło go do pewnego stopnia, bo choć w nieświadomej swej głębi był absolutnie pewien, że czegoś dokona, nie miał jednak pojęcia, co począć z gromadką tych Skołatanych i pognębionych istot, które swawolny los wydał mu w ręce. Powitał zbiegów, pomógł niektórym z nich przedostać się przez burtę; w ciemnościach pociętych błyskawicami odgadł, że ani jeden nie uszedł cało, i stojąc wśród słaniających się postaci zastanawiał się, jakim sposobem zdołali się dostać do łodzi, która ich przywiozła. Chwycił bez ceremonii w ramiona najmniejszą z postaci i zaniósł ją do kajuty, a potem, nie rzuciwszy nawet okiem na swój lekki ciężar, pobiegł znów na pokład, by zarządzić odjazd. Gdy wykrzykiwał rozkazy, zdał sobie niejasno sprawę, że ktoś snuje się u jego boku. Był to Hassim. — Nie mogę prowadzić teraz wojny — wyjaśnił szybko zza ramienia Lingarda — a jutro może nie będzie wiatru. Potem na pewien czas Lingard zapomniał o wszystkich i o wszystkim prowadząc bryg przez niebezpieczne miejsca za zatoką. Ale po upływie pół godziny, płynąc w pół wiatru, odsądził się od brzegu i odetchnął. I wówczas dopiero podszedł do dwojga ludzi stojących na rufie, gdzie w trudnych chwilach obcował zwykle sam na sam z okrętem. Immada i Hassim — który wywołał siostrę z kajuty — stali tam oboje; od czasu do czasu Lingard widział ich z niesłychaną wyrazistością jedno obok drugiego, jak spleceni ramionami patrzyli ku tajemniczej krainie, która za każdą błyskawicą zdawała się odskakiwać dalej od brygu — nietknięta i coraz mniej wyraźna. W myślach Lingarda górowało pytanie: „Cóż ja, u’ Pana Boga, z nimi pocznę?” A nikt nie zdawał się dbać o to, co on zamierza. Dżaffir z ośmiu innymi Malajami umieszczonymi na głównym luku opatrywali sobie nawzajem rany i gawędzili po cichu bez końca, weseli i spokojni jak dobrze wychowane dzieci. Każdy z nich ocalił swój kriss, ale Lingard musiał obdzielić ich perkalem z towarów przeznaczonych na sprzedaż. Ilekroć koło nich przechodził, patrzyli za nim wszyscy z powagą. Hassim i Immada mieszkali w kajucie. Siostra wodza wychodziła na pokład tylko wieczorem i słychać było wówczas dwoje rodzeństwa, jak szeptali niewidzialni w cieniach tylnego pokładu. Wszyscy Malaje, pełni szacunku, trzymali się od nich z daleka. Lingard chodząc po tylnym pomoście przysłuchiwał się cichym głosom wznoszącym się i opadającym melancholijnym rytmem; niekiedy wyrywał się kobiecie okrzyk — jak gdyby gniewu lub bólu. Wówczas Lingard przystawał. Głębokie westchnienie płynęło ku niemu w górę wśród nocnego spokoju. Czarne gwiazdy otaczały wędrowny okręt i ze wszech stron światło ich padało skroś rozległej ciszy na bezszmerne morze. Lingard zaczynał znów chodzić po pokładzie mrucząc pod nosem: — Belarab jest do tego jedyny. Tylko do niego mogą się zwrócić o pomoc, ale nie wiem, czy potrafię go odnaleźć. Gdybym tak miał tu starego Jörgensona — choćby tylko na dziesięć minut. Ten Jörgenson wiedział o rzeczach, które działy się na długo przedtem, i przebywał wśród ludzi obrotnych w codziennym życiu, ale nie dbających o jutro i nie mających czasu na pamięć o dniu wczorajszym — a ściśle mówiąc, nawet wśród nich nie przebywał. Pojawiał się tylko między nimi od czasu do czasu. Mieszkał z malajską kobietą w dzielnicy krajowców, w domku malajskim stojącym na gruncie ogrodzonym i zarosłym babką; jedynym umeblowaniem tego domku były maty, naczynia kuchenne, dziwaczna sieć rybacka rozwieszona na dwóch tykach i niewielka skrzynka mahoniowa z zamkiem i srebrną płytką, na której widniały słowa: „Kapitan H. C. Jörgenson. Barka »Dzika Róża«.” Wyglądało to jak napis na grobie. „Dzika Róża” już nie istniała, podobnie jak i kapitan H. C. Jörgenson, a skrzynka z sekstansem była wszystkim, co po nich zostało