Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Postanowiłem pozostać na chwilę sam z ogromem mych strapień. Ale Burns dosh-zegł mnie na schodach przez swoje otwarte drzwi. - No i co, panie kapitanie? - zagadnął zrzędnie. Wszedłem do kabiny. - Bardzo niedobrze - rzekłem. Burns, usadowiony z powrotem na pościeli, ukrywał zarośnięty policzek w dłoni. - Ten łobuz zabrał mi nożyczki - powiedział. W stanie napięcia, w jakim się znajdowałem, przyjąłem tę pzzyczynę rozżalenia pana Burnsa z pewną ulgą. Wydawał się bardzo wzburzony. 80 8 I - Co on sobie wyobraża? - mruczał. - Że zwariowałem czy co? - Nie sądzę - powiedziałem. W tej chwili wydawał mi się wzorem przytomności. Odczuwałem nawet z tego powodu rodzaj podziwu dla tego człowieka, który (jeśli nie brać pod uwagę wybitnej materialnej konsystencji resztek jego brody) był tak bliski bezcielesności, jak tylko może być żywa jeszcze istota. Z zazdrością spoglądałem na nienaturalnie wyoshzony garb jego nosa, na jego głęboko zapadłe skronie. To wychudzenie zapowia- dało bardzo rychłą śmierć. Szczęśliwy człowiek! Umrze wkrótce, a ja tymczasem będę musiał znosić męki bolesnej żywotności, borykać się zE zwątpieniem, rozpaezą, wyrzutami sumienia i ową nieokreśloną niechęcią stawiania czoła potwomej logice sytuacji. Nie mogłem się powstrzymać od mruknięcia: - Zdaje się, że i ja zaczynam wariować. Oczy Bumsa błyszczały widmowo, ale twarz jego była zdumie- wająco opanowana. - Zawsze czułem, że on nam wytnie jakiś piekielny kawał- powiedział, kładąc szczególny nacisk na słowo "on". Rozdrażniło mnie to, ale nie miałem ani ochoty, ani siły spierać się z nim. Moją chorobą było zobojętnienie. Postępujący paraliż beznadziejności. Patrzałem więc tylko na niego. Pan Bums podjął porywczo: - Co? Może nie? Nie wierzy pan? Wobec tego, jak pan to wytłuma#zy? Jak mogło się to stać, pańskim zdaniem? - Jak mogło się stać? - powtórzyłem bezsilnie. - Tak. Jak mogło się to stać, do diabła? Rzeczywiście, kiedy się człowiek nad tym zastanowił, sprawa wydawała się niepojęta: Słoje opróżnione i z powrotem napełnio- ne, ponownie opakowane i odstawione na miejsce. Jakiś spisek, jakaś ponura próba oszustwa, coś, co wyglądało na podstępną zemstę = ale za co? - albo na piekielny żart. Pan Bums jednak miał swoją teorię. Była ona prosta i wyłożył ją ghichym, pełnym powagi głosem. - Przypuszczam, że za tę porcyjkę dali mu w Hajfongu około piętnastu funtów. - Panie Bums! - krzyknąłem. Przytwierdził groteskowym skinieniem nad swoimi podcią- gniętymi nogami - dwoma patykami w nogawkach piżamy, na którYch końcach sterczały ogromne, bose stopy. - Dlaczego nie? W tych stronach chinina jest cholemie droga, a w Tonkinie brakowało jej w ogóle. I co mu zależało? Pan go nie znał. Ja go znałem i przeciwstawiłem się mu. Nie bał się ani Boga, ani diabła, ani człowieka, ani wiatru, ani morza, ani własnego sumienia. I, jestem przekonany, nienawidził wszystkich i wszyst- kiego. Ale myślę, że bał się śmierci. Sądzę, że jestem jedynym człowiekiem, który kiedykolwiek stawił mu czoło. Mierzyłem się z nim, gdy leżał chory w tej kabinie, w której pan teraz mieszka, i poskromiłem go. Prr.estraszył się, że skręcę mu kark. Gdyby wtedy postawił na swoim, halsowalibyśmy przeciw północno- -wschodniemu monsunowi, póki by żył i jeszcze dłużej, na wieki wieków. Bawilibyśmy się w "Latającego Holendra" na Chińskim Morzu. Ha ! Ha ! - Ale dlaczego miałby odstawiać słoje?... - zacząłem. - A dlaczegoż by nie miał? Dlaczego miałby je wyrzucać? Pasowały do szuflady. Należały do apteczki. - Były opakowane ! - wykrzyknąłem. - No cóż? Opakowania też były na miejscu. Przypuszczam, że zrobił to z nawyku. A jeśli chodzi o napełnienie słojów, zawsze pełno jest jakichś proszków, które przysyłają w torebkach pękają- cych po jakimś czasie. Zresztą kto wie? Czy pan tego próbował? Ale, oczywiście, pan jest pewien... - Nie - powiedziałem - nie próbowałem. Teraz to wszystko jest już za burtą. Za moimi plecami odezwał się cichy, kulturalny głos. - Ja próbowałem. To jakaś mieszanina różnych różności; słod- kawa, słonawa, bardzo paskudna. Ransome wyszedł z pentry, gdzie przysłuchiwał się nam od pewnego czasu, co zresztą było zupełnie usprawiedliwione. - Podła sztuczka- powiedział Bums. - Zawsze mówiłem, że coś takiego zrobi. Moje oburzenie nie miało granic. A jeszcze ten miły, sympaty- czny doktor! Jedyny sympatyczny człowiek, z jakim się zetkną- łem... Zamiast pisać ów ostrzegawczy list, istne arcydziełko deli- katności i współczucia, mógł po prostu zrobić przyzwoitą inspek- cję! Ale, prawdę rzekłszy, obwinianie doktora nie miało sensu. Opakowania były w porządku, a wyposażenie apteczki podlega przepisom. Nie było żadnego powodu do podejrzeń. Tym, który zachował się w sposób niewybaczalny, byłem ja sam. Nigdy nie należy niczego uważać za rzecz pewną. W sercu kiełkowało mi nasienie wiecznego wyrzutu. 82 83 - To tylko moja wina - wykrzyknąłem. - Moja i niczyja inna. Wiem o tym. Nigdy sobie tego nie wybaczę. - Nonsens, panie kapitanie - zgromił mnie Burns i, wyczerpa- ny, opadł na łóżko. Zamknął oczy, oddyehał ciężko. Nim też wstrząsnęła ta okropna niespodzianka. Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem Ransome'a patrzącego na mnie w osłupieniń. Wie- dział dobrze, co to znaczy, a jednak potrafił zdobyć się na swój miły, czujny uśmiech. Cofnął się do pentry, ja zaś ntszyłem z powrotem na pokład, aby zobaczyć, czy nie podniósł się wiatr- jakieś westchnienie nieba, jakieś poruszenie powietrza dające choćby ślad nadziei. Zastałem martwą ciszę. Nic się nie zmieniło, tylko za kołem sterowym stał inny marynarz. Wygląd miał choro- bliwy. Zwisał na kole, h#zymając się raczej jego szprych, niż dzierżąc je władczym uchwytem. - To za ciężka robota dla was - powiedziałem mu. - Dam sobie radę, panie kapitanie - odparł słabym głosem. Swoją drogą nie miał nic do roboty. Statek nie reagował na ster. Stał bez ruchu, z dziobem skierowanym na zachód. Za jego rufą maja#zyła nieśmiertelna sylwetka Koh-ring i parę mnieiszych wysepek - ciemnych plamek tańczących w rozedrganym żarze przed moimi oczyma. Poza tymi okruchami lądu nie widać było ani jednej skazy na niebie i wodzie, żadnego aenia oparu czy smużki dymu, żadnego żagla, żadnego statku, żadnego ludzkiego poruszenia czy znaku życia - niczego! Pierwszym pytaniem było, co robić? Co można zrobić? Niewąt- pliwie należało przede wszystkim powiedzieć ludziom. Uczyni- łem to jeszcze tego samego dnia. Nie chciałem dopuścić, aby wiadomość rozeszła się po prostu w postaci plotki. Musiałem stawić im #zoło. W tym celu zebrałem ich na pokładzie śródokrę- cia