Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Przez jedną, małą chwilę Catriona patrzyła na swego męża i służącą, ośmioletnią dziewczynkę siedzącą na grzbiecie kudłatego kuca. Catrionie udało się jedynie wyjąkać: -Och. Odetchnęła z ulgą, zachwiała i musiała się cofnąć o krok, by nie spaść na dół. - Ja... - jęknęła słabo i wskazała na poddasze. - Kotka się tu okociła. - Tabitha? - zapytał jeden z chłopców i wyszedł z szeregu. - Gdzie? - Cóż - odparła nerwowo. Cała grupa szkółki jeździeckiej rzuciła się w stronę drabiny. - O to właśnie chodzi, że nie wiem. Uczniowie weszli na strych za swoim nauczycielem. - Gdzieś tu jest. Muszę ją znaleźć i zanieść kocięta do kuchni, bo inaczej zdechną. Dzieci nie czekały dłużej ani chwili. Z entuzjazmem właziły na siano i wołały kotkę, swoją ulubienicę. Zostawiły Catrionę z Richardem. - Sprawdziłam tamtą część - wskazała. Przyglądał jej się uważnie. - Znaj dają Od dawna tu jesteś? Nonszalancko wzruszyła ramionami i starała się nie patrzeć mu w oczy. - Kilka minut - odparła i machnęła ręką w stronę drugiej części strychu. - Byłam po drugiej stronie. Podszedł do niej, bez ostrzeżenia wziął ją w ramiona i ucałował. - A to za co? - Dla otuchy. - Dzieci - przypomniała, starając się trzymać go z daleka od siebie. - Są zajęte - odparł i znów ją pocałował. - Tabby! Tabby! - wrzeszczały dzieciaki, biegnąc wszystkie w jeden kąt strychu. Nikt się nie obejrzał, by spojrzeć na Catrionę, zaczerwienioną i spłoszoną i wreszcie wolną od obejmujących ją ramion małżonka, i Nikt nie zwrócił uwagi na uśmiech, jaki zagościł na jego ustach. Catriona również starała się nie zwracać na niego uwagi i pośpiesznie popędziła za dziećmi. Znaleźli pięć małych kociąt, rozpaczliwie drżących z zimna i przytulających się do osłabionej porodem matki. Natychmiast wyciągnęły się pomocne dłonie i przeniosły całą rodzinę do koszyka, który następnie, eskortowany przez dzieci, zniesiony został po drabinie przez Richarda i powierzony opiece ośmioletniej służącej. Otoczona zaabsorbowanymi zawartością koszyka chłopcami, szła przez podwórze ostrożnie, a wszystkie dzieci tuliły się do niej, by osłonić kocięta przed huczącym wiatrem i zacinającym śniegiem. Światło słoneczne było bardzo słabe. Ledwie Catriona wyszła ze stodoły, uderzyła ją zadymka. Richarda zamknął szczelnie drzwi od stodoły, otulił żonę peleryną i poprowadził do domu, obejmując ramieniem. Szli tuż za dziećmi. - Mam nadzieję, że kociętom nic się nie stanie, były bardzo zmarznięte. Pewnie odrobina ciepłego mleka im nie zaszkodzi. Muszę poprosić kucharkę... - paplała, nie spoglądając nawet w jego stronę, unikając jego wzroku. Richard obejmował ją mocno wśród szalejącej śnieżycy, uśmiechając się wśród zacinających prosto w twarz płatków śniegu i prowadził ją w stronę kuchni. Nie wiedział, co go obudziło. Na pewno nie odgłos jej kroków. Być może była to głęboka świadomość, że jej przy nim nie ma, że nie leży tuż obok w łóżku. Uniósł głowę i zobaczył, jak z rękoma skrzyżowanymi na piersiach, okryta szlafrokiem, spacerowała przed kominkiem. Ogień przygasał, odrobina żaru oświetlała pokój. W całym domu panowała jeszcze zupełna cisza. Jeszcze nigdy nie widział jej tak zdenerwowanej. - Co się stało? Zatrzymała się, rozejrzała, a potem spojrzała na męża. Dłuższą chwilę zajęło jej zastanowienie się nad odpowiedzią, którą Richard i tak już znał. - Przepraszam, nie chciałam cię obudzić - zawahała się znów, a kiedy on, podparty na łokciu, nie przestawał na nią patrzeć, podeszła do łóżka. - Spij. - Nie mogę spać, kiedy tak chodzisz - nie mógł spać widząc jej zmartwienie. Czuł, że coś ją dręczy, jakiś poważny problem sprawiał, że zniknęła gdzieś jej zwykła pogoda ducha. - Co się stało? Westchnęła i zdjęła szlafrok. - Nic takiego - odparła. Owszem, było to coś ważnego. Bydło, a właściwie jego brak. Nie chciała jednak w to angażować Richarda. Kiedy usłyszała jego głos, pytanie, troskę, jaka w nim brzmiała, w pierwszej chwili chciała mu wszystko powiedzieć, zrzucić z siebie ciężar, podzielić się swoimi problemami. Ale... gdzieś w głębi umysłu pojawiło się ostrzeżenie, że zwracanie się z tym do niego nie jest najlepszym pomysłem. Z wielu powodów. Gdyby poprosiła go o pomoc, gdyby zachęciła go do angażowania się w sprawy doliny, na dłuższą metę nie byłoby to dobre ani dla niej, ani dla niego. Istniała delikatna różnica między dyskretną pomocą i poradą a podejmowaniem decyzji, a to ona musiała decydować w tego typu sprawach i w pełni za wszystko odpowiadać. Uczono ją zawsze, że mężczyźni o silnym charakterze, inteligentni i stanowczy, nie widzą różnicy między pomaganiem w podejmowaniu decyzji a decydowaniem za kogoś. Nie byłoby rozsądne namawianie go do przekroczenia ustalonej granicy. Zresztą nawet jeśli do tej pory jej tego nie powiedział, z pewnością zastanawiał się nad opuszczeniem doliny i wyjazdem do Londynu na sezon, więc tak i czy owak będzie musiała wkrótce radzić sobie ze wszystkim sama