Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

- W takim razie chodźcie tu i powiedzcie, kto z was taki. - Nazywam się Tim Summerland, sir, jak długo żyję, i nie widzę powo- du, dla którego miałbym się wstydzić mego nazwiska. A jak wasza god- ność? 239 - Jestem Lincoln, Abraham Lincoln. Mam tu przy brzegu tratwę i chcę nią popłynąć na południe. Co was zagnało w te strony? - Wiele i nic. Opróżniłem kilka sideł i sprzedałem skórki, a teraz wy- bieram się w dół rzeki, tam gdzie i wy zmierzacie. Moglibyście mnie podrzucić kawałek? - Chętnie, jeśli tylko jesteście dobrym kompanem, którego towarzy- stwo nie przynosi wstydu, Timie Summerland. Właśnie skończyłem ociosy- wać dłużyce, za którą na Południu dobrze mi zapłacą, a człowiek, który miał ze mną płynąć, ulotnił się, będziecie więc mile widziani na mojej tratwie, jeśli tylko przyłożycie od czasu do czasu ręki do wiosła. - To się rozumie samo przez się, mister Lincoln. Jak daleko zamierza- cie płynąć w dół rzeki? - Dopóki nie sprzedam dłużycy. Ale powiedzcie, czy macie zwyczaj robić użytek ze strzelby, którą nosicie na ramieniu? Tu nie jest zbyt bez- piecznie, a dwóch to mało przeciwko tuzinowi czerwonoskórych, którzy kręcą się nad wodą całymi gromadami. - Niech was o to głowa nie boli, sir. Wydajecie się odważnym człowie- kiem, bo inaczej nie wykrzykiwalibyście tak beztrosko w lesie, ale Tim Sum- merland też nie jest wyciosany ze złego drzewa, możecie być tego pewni. Dlaczego wygłaszaliście kazanie, sir? - Ach, to nieważne! W samotności przychodzą człowiekowi do głowy takie myśli, że inni mogliby odnieść z nich pożytek. Dlatego wyobrażam sobie, że mam ich naprzeciw siebie, i mówię im, co myślę. Może kiedyś dojdzie do tego, że wygłoszę prawdziwe kazanie, zamiast rzucać słowa na wiatr. A teraz chodźmy nad rzekę. Tam na brzegu jest bezpieczniej i wygo- dniej. Wszystko jest już gotowe i jeśli tylko dzień wstanie pogodny, wyru- szamy. Stwierdziłem ku memu zdumieniu, że do rzeki było zaledwie kilkaset kroków. Przy brzegu unosiła się na wodzie fachowo zbita tratwa załadowana sporą liczbą ociosanych młodych pni, za które Abraham mógł wziąć ładny pieniądz. Był tam też niemały zapas ustrzelonej zwierzyny futerkowej i ptac- twa, tak by podczas podróży nie być zmuszonym do polowania. Zjedliśmy jak przystało kolację, a potem położyliśmy się z fajkami nad wodą i opowiadaliśmy sobie wszystko, co dobrego i złego zdarzyło się nam podczas rozlicznych wędrówek. 240 Abraham Lincoln byt w porządku. Sam wiele przeszedł w życiu, ale z uwagą słuchał tego, co przytrafiło się komu innemu. Potem wypowiadał własne poglądy i one to sprawiły, że poczułem przed nim respekt. Kiedy powiedzieliśmy sobie "dobranoc", wiedziałem już, że znalazłem się w czci- godnym towarzystwie i nie mam powodu wstydzić się mego żeglarza. O świcie zaczęła się nasza podróż. Przebiegała całkiem spokojnie, cho- ciaż od czasu do czasu w naszą stronę wystrzelono jakąś strzałę albo nad naszymi głowami zagwizdała niecelna kula. Na środku rzeki nie musieliśmy się obawiać czerwonoskórych, a gdy wieczorem przybijaliśmy do brzegu, robiliśmy to zawsze w miejscu, po którym spodziewaliśmy się, że będzie bezpieczne. W ten sposób dotarliśmy w pobliże Fort Gibson. Było południe. Właśnie zamierzaliśmy zejść na ląd, aby doprowadzić do porządku naszą broń, gdy ujrzeliśmy przed sobą osadę i zdziwiliśmy się niemało, nie widząc wartow- ników ani żywej duszy wokoło. Nawet z kominów nie wydobywał się dym, przypuszczaliśmy zatem, że musiało tu zajść coś niezwykłego. Dla ostrożności nie przybiliśmy do przystani, lecz popłynęliśmy jeszcze kawałek w dół rzeki, tak jakbyśmy chcieli minąć osadę, i dopiero za zakrę- tem skierowaliśmy się do brzegu. Wtedy Lincoln wziął strzelbę i nóż do ręki, po czym zszedł na ląd. - Rozejrzę się tu trochę, Timie Summerland, a ty zostaw długą linę od kotwicy, abyś natychmiast mógł ją przeciąć, gdybyś zauważył coś podejrza- nego. Z tymi słowami zniknął wśród leżących wysoko nadbrzeżnych pastwisk. Musicie wiedzieć, że podczas podróży tratwą zaczęliśmy sobie mówić "ty"