Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Kiedy się ściemniło, pociąg nabrał szybkości i z trzaskiem pędził w noc. Wysiadłem nad ranem. Ciemno wszędzie, głucho wszędzie. Mroczny bufet dworcowy cuchnął piwem i błotem. Za szkłem usychała ostatnia bułka paryska ze spoconym żółtym serem. - Wróciłeś? Wszyscy mówili, że nie wrócisz - z niedowierzaniem przecierała oczy zaspana i wyraźnie rozczarowana dziewczyna, której zostawiłem klucze mojej kawalerki. To samo w Honoratce: - Wróciłeś? Dlaczego? Zadzwoniłem do Agnieszki. W Polsce było bardów wielu, nie gorszych niż we Francji, a nawet w Rosji. Był polski Aznavour, polski Brel, polski Wysocki, chyba tylko Okudżawy nikt u nas nie umiał podrobić. Poznałem go u Agnieszki na przyjęciu, też oczywiście był w niej zakochany. Ona była sobą. W kraju, gdzie to się rzadko zdarzało. Jej piosenki miały własny bezpretensjonalny styl i wdzięk. Choć sama ich nie wykonywała, każdy wiedział, że to Osiecka. Próbowałem się do niej zalecać, i na dziennikarce, i w Łodzi, gdy studiowała reżyserię na filmówce. Wbiegła do Honoratki, powiedziałbym, z rozwianym włosem, gdyby kiedykolwiek rozplatała swój wspaniały, pszeniczny warkocz. - Gdzie ten list, gdzie ten list? - zawołała. Podałem jej złożoną we czworo kartkę, którą dał mi w Tel Awiwie Hłasko. Było na niej tylko jedno zdanie: „Nie dajmy się zwariować”. Wieczorem włączyłem radio: Chruszczow nie jedzie do Paryża z powodu grypy. 3. Być kimś Honoratka była mała i przytulna jak francuska kochanka. I dyskretna, w wąskiej, ustronnej uliczce. Tak mała i ustronna, że nie opłacało się jej uspołecznić i dzięki temu się uchowała. Przyćmione szyby, niepozorne, wąskie drzwi - kto nie wiedział, ten nie wszedł, i o to właśnie chodziło. W Grandzie za rogiem siedzieli brzuchacze, dosłowni i metaforyczni, a w Honoratce artyści - prawdziwi i ewentualni. Przedwojenne stoliki z poszczerbionym marmurowym blatem, trzeszczące ze starości krzesełka, wyboiste kanapy przy ścianach, zawsze zajęte, od rana do późnego wieczora. Można było przysiąść się do zajętego stolika, ale tylko, jeśli było się kimś. Nie kimś z forsą, z której się kpiło, ani kimś u władzy, z której się drwiło, ale naprawdę kimś. Za oknem kataklizmy przewalały się i na nowo wzbierały, a w Honoratce fin de siecle i belle epoque. Za oknem chamstwo coraz większe, a w Honoratce malarstwo, teatr i film. Właściciel nosił francuski beret, którego, jak Francuz, nigdy nie zdejmował. Polański przyprowadził raz prawdziwego Francuza, posadził go, podbiegł do bufetu i przez całą salę pytał po francusku, jaką chce kawę, jakie ciastko i jakie wino, żeby wszyscy słyszeli, że po francusku, i gdyby nie jego ostre jak brzytwa polskie „r”, to każdy by myślał, że Paryż. Mieszkało się w strasznych mieszkaniach - straszniejszych niż tamte, którymi przed wojną straszył Tuwim - i uciekało się od strasznych mieszczan, zwłaszcza partyjnych, więc w Honoratce było tak ciasno, że każdy dosłownie ocierał się o filmowców i znanych aktorów sprowadzanych do filmu z całego kraju. Słyszało się każde ich słowo, niemal uczestniczyło w rozmowie i stawało się w końcu jednym z nich - przez zasiedzenie, przez osnowę. Ładna dziewczyna prędzej czy później zostawała kochanką filmowca - jednego, drugiego, trzeciego - mniej ładna klapserką. Facetowi było trudniej. Mnie bohema akceptowała, bo się wykoleiłem i nie poszedłem pracować do gazet, ale głównie dlatego, że miałem małą, przytulną kawalerkę - cztery metry na cztery - której nie odmawiałem studentom i absolwentom Szkoły Filmowej. Sytuacja przypominała Garsonierę Billy Wildera, zwłaszcza że i fizycznie byłem trochę podobny do Jacka Lemmona, który zrobił w tym filmie karierę. Dawano mi do zrozumienia, że Polański chętnie by ją ode mnie kupił i nawet jego piękna Basia Kwiatkowska rzucała mi w Honoratce czarujące spojrzenia, ale ja za nic w świecie nie sprzedałbym mojej kawalerki, bo kim byłbym bez niej? Teatr Żydowski potrzebował młodych aktorów i nie miał skąd ich wziąć. - Żydzi ciągle wyjeżdżają i nie wiem, jak długo teatr się utrzyma, może pięć, może dziesięć lat - powiedziała mi Ida Kamińska - ale jeśli ma pan trochę czasu... Była drobna i krucha jak naród żydowski. Kiedy podała mi rękę, bałem się, że ją mogę uszkodzić. Jej pochyłe plecy sprawiały, że wydawała się starsza, niż była, i z lękiem patrzyłem, jak podczas prób biegała po schodkach z widowni na scenę i z powrotem, ale energii miała więcej od nas wszystkich. Nie zaglądała do skryptu, wszystkie sztuki znała na pamięć. Również plan reżyserski miała w głowie i w przeciwieństwie do innych reżyserów zawsze wiedziała, do czego zmierza. Nie miałem ambicji aktorskich, lecz uczyłem się od niej czystości rysunku i konsekwencji, co bardzo się przydaje w pisaniu. Miała niewielu aktorów z prawdziwego zdarzenia, ale umiała z tym sobie poradzić. Tolerowała błędy, usuwała je stopniowo, a nie wszystkie naraz. Nie ujmowała niczego z roli, lecz przeciwnie, powiększała ją, w miarę jak robiliśmy postępy. Była cierpliwa, nie podnosiła na nikogo głosu, nie okazywała nawet zdenerwowania, nie widziałem u niej nigdy gniewu. Czasem udawała oburzoną: - Jak tak można? To przechodzi wszelkie pojęcie! - wołała w sceniczny sposób, bez prawdziwego zaangażowania, jak gdyby nie mogła przestać grać lub nie umiała oburzać się na zwykłych śmiertelników. Tego nie udało mi się od niej nauczyć. Kursowałem autostopem pomiędzy teatrem, który miałem w Warszawie, a kawalerką, którą miałem w Łodzi. Pewnego razu podnoszę rękę, zatrzymuje się czarny buick. Kto? Frykowski