Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Saninem porozmawiamy we dwójkę. — Spać mi się nie chce — rzekł Połozow ciężko dźwigając się z fotela: — ale pójść sobie mogę i rączkę pocałuję. Nadstawiła mu swą dłoń nie przestając uśmiechać się i patrzeć na Sanina. Połozow spojrzał również na niego — i odszedł bez pożegnania. — No, niech pan opowiada, niech pan opowiada — powiedziała z żywością Maria Nikołajewna, opierając się obu obnażonymi łokciami o stół i niecierpliwie postukując paznokciami jednej ręki o paznokcie drugiej. — Pan podobno się żeni? To rzekłszy, Maria Nikołajewna przegięła nawet trochę głowę na bok, aby uważniej i bardziej przeszywająco popatrzeć Saninowi w oczy. XXXV Swobodne zachowanie się p. Połozowej zapewne onieśmieliłoby w pierwszej chwili Sanina — chociaż nowicjuszem nie był i przetarł się już między ludźmi — gdyby w tej poufałej swobodzie nie dopatrywał się znowu dobrej wróżby dla swego przedsięwzięcia. „Będziemy ulegali kaprysom tej bogatej pani” — postanowił — i tak samo swobodnie, jak ona zadała to pytanie, odpowiedział: — Tak, żenię się. — Z kim? Z cudzoziemką? — Tak. — Pan ją poznał niedawno. We Frankfurcie? — Właśnie. — I któż to taki? Można wiedzieć? — Można. Córka cukiernika. Maria Nikołajewna rozwarła szeroko oczy i podniosła brwi. — Ale to przecież cudowne — powiedziała powoli — cudowne! Myślałam już, że takich młodzieńców jak pan więcej się na świecie nie spotyka. Córka cukiernika! — Widzę, że panią to dziwi — zauważył z pewną godnością Sanin — ale po pierwsze nie uznaję przesądów… — Po pierwsze, nie dziwi mnie to wcale — przerwała Maria Nikołajewna: — i ja nie uznaję przesądów. Sama jestem córką chłopa. No? Widzi pan? Dziwi i cieszy mnie to, że oto człowiek nie lęka się miłości. Przecież pan ją kocha? — Tak. — Czy bardzo ładna? Sanina omal nie skręciło, gdy usłyszał ostatnie pytanie™ Jednak już nie można się było cofać. — Pani wie, Mario Nikołajewno — zaczął — każdemu twarz jego ukochanej wydaje się najładniejszą; ale moja narzeczona to naprawdę piękność. — Rzeczywiście? A w jakim rodzaju? włoskim? antycznym? — Tak, ma bardzo regularne rysy. — Nie ma pan jej portretu? — Nie! (W owych czasach nikt jeszcze nie myślał o fotografiach. Dagerotypy dopiero zaczęły się rozpowszechniać). — Jak się nazywa? — Na imię ma Gemma. — A pan? — Dymitr. — Po ojcu? — Pawłowicz. — Wie pan co — rzekła Maria Nikołajewna tym samym powolnym głosem: — pan mi się, Dymitrze Pawłowiczu, bardzo podoba. Pan jest na pewno dobrym człowiekiem. Niech mi pan da ręką. Będziemy przyjaciółmi. Uścisnęła mocno jego rękę pięknymi, białymi, mocnymi palcami. Ręka jej była trochę mniejsza od jego ręki — ale daleko cieplejsza i gładsza, miększa i żywsza. — Tylko, wie pan,” co mi przychodzi do głowy? — Co takiego? — Pan się nie rozgniewa? Nie? Pan mówi, że ona jest pana narzeczoną. Ale czyż… czyż to koniecznie potrzebne? Sanin nachmurzył się. — Nie rozumiem pani, Mario Nikołajewno. Maria Nikołajewna roześmiała się cichutko i wstrząsnąwszy głowę odrzuciła w tył spadające jej na policzki włosy. — Stanowczo — on jest cudowny — powiedziała niby w zadumie, niby w roztargnieniu. — Rycerz! I jak tu wierzyć teraz tym, co twierdzą, że idealistów już nie ma na świecie. Maria mówiła cały czas po rosyjsku, zadziwiająco czystym, wprost moskiewskim językiem — o zabarwieniu ludowym, nie szlacheckim. — Pan się z pewnością wychowywał w domu w wiernej tradycjom, bogobojnej rodzinie? — spytała. — Pan z jakiej guberni? — Tulskiej. — No! Więc jesteśmy z tych samych stron. Mój ojciec… Pan wie, kim był mój ojciec? — Tak, wiem. — Urodził się w Tule… Tulak. No, dobra jest… (To „dobra jest” Maria Nikołajewna wymówiła już umyślnie zupełnie po mieszczańsku). A więc zabierzmy się teraz do roboty. — To znaczy… jak to do roboty? Co pani chce przez to powiedzieć? Maria Nikołajewna zmrużyła oczy. — A po cóż pan tutaj przyjechał? — (Gdy mrużyła oczy, wyraz ich stawał się bardzo pieszczotliwy i nieco drwiący; gdy zaś rozwierała je szeroko — w ich jasnym, prawie chłodnym blasku przeświecało coś niedobrego… — coś grożącego. Osobliwego piękna jej oczom przydawały brwi, gęste, nieco ściągnięte, prawdziwie sobole). — Pan chce, żebym kupiła pana majątek? Panu potrzeba pieniędzy na zawarcie małżeństwa? Czy nie tak? — Tak, potrzeba. — A dużo ich panu potrzeba? — Na początek zadowoliłbym się kilku tysiącami franków. Małżonek pani zna mój majątek. Może się pani go poradzić — oddałbym za niewielką cenę. Maria Nikołajewna obróciła głowę w prawo i w lewo. — Po pierwsze — zaczęła przeciągając sylaby i uderzając końcami palców po wyłogach marynarki Sanina: — nie mam zwyczaju radzić się męża, chyba że w sprawach toalety — do tego on chwat; po drugie, po co pan mówi, że postawi pan niewysoką cenę? Nie chcę korzystać z tego, że pan jest zakochany i gotów do wszelkich ofiar… Żadnych ofiar nie przyjmę