Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

— Też mi to przeszło przez myśl — zamruczał Swanson. — Sądzę jednak, że byłem tylko na linii jego wzroku. To wszystko. Poszedłem do swojej kabiny i położyłem się na koi. ROZDZIAŁ 3 — To właśnie to — powiedział Swanson. — To jest Bariera. Wielki, cylindryczny kadłub Delfina, w jednym momencie całkowicie zanurzony, w drugim całkowicie widoczny na powierzchni, taranując wzburzone fale, robił nie więcej niż trzy węzły. Ogromne, atomowe silniki dostarczały zaledwie tyle mocy, aby potężne, bliźniacze dwuipółmetrowe śruby utrzymywały okręt na kursie. Dziewięć metrów poniżej, na mostku, gdzie staliśmy, najdoskonalszy sonar świata bezustannie badał wody wokół nas. Swanson nie ryzykował zderzenia z górą lodową. Było południe. Arktyczne niebo było jednak tak zachmurzone, że widoczność była nie lepsza od późnej wieczornej. Termometr na mostku wskazywał temperaturę wody: 28° w skali Fahrenheita, temperaturę powietrza: 16° na tej samej skali. Sztormowy wiatr wiejący z północnego wschodu załamywał i rozpryskiwał wierzchołki stalowoszarych fal poddając prostopadły kadłub kiosku bezustannemu dudnieniu bryzgów wody, które w momencie uderzenia zdążyły już zamienić się w kawałki lodu. Było przenikliwie zimno. Trzęsąc się nieustannie, otulony w ciężki wełniany płaszcz i sztormiak, skulony za iluzoryczną osłoną brezentowego parawanu, spoglądałem w kierunku wskazującego palca Swansona. Nawet przejmujące wycie wiatru i nieustanne dudnienie kadłuba pod uderzeniami bryzgów lodu nie były w stanie zagłuszyć gwałtownego szczękania jego zębów. Mniej niż dwie mile z przodu długa, cienka, szarawobiała linia, z tej odległości wydająca się gładką i regularną, zdawała się rozciągać przez całą szerokość horyzontu. Widziałem to już wcześniej i nie było specjalnie na co patrzeć. Jednak do tego obrazu człowiek nigdy nie przywyknie. Nie ze względu na sam widok, ale na to, co reprezentował — początek czapy polarnej, która pokrywa wierzchołek świata. Stałą zwartą masę lodu, która o tej porze roku rozciąga się od miejsca, w którym byliśmy, aż po Alaskę na drugiej stronie kuli ziemskiej. Mieliśmy płynąć pod tę masę. Musieliśmy, aby kilkaset mil dalej odnaleźć ludzi, być może w tej chwili umierających, może już martwych. Prawdopodobnie nie żyli. Musieliśmy, przy Bożej pomocy, odszukać tych ludzi w bezmiarze lodu, rozciągającym się przed nami w nieskończoność. Na ślepo, bo nie wiedzieliśmy nawet, gdzie się znajdują. Radiodepesza, którą otrzymaliśmy czterdzieści dziewięć godzin wcześniej, była ostatnia. Od tej pory cisza. Trawler Morning Star nadawał prawie bez przerwy, próbując nawiązać kontakt z Zebrą. Jednak z lodowej pustyni na północy nie nadchodziło nic. Ani słowa, żadnego sygnału, nawet najmniejszy szmer nie dochodził z obszaru wiecznych lodów. Osiemnaście godzin wcześniej radziecki lodołamacz Dźwina dotarł do Bariery i rozpoczął desperacką próbę przebicia się do serca śnieżnej tafli. W obecnym, początkowym stadium zimy lód nie był tak gruby ani tak zwarty jak w marcu, a opancerzony lodołamacz o potężnych silnikach uważany był za zdolny do przebicia się przez pokrywę grubą ponad pięć metrów. Wierzono, że przy sprzyjających warunkach „Dźwina” jest w stanie dotrzeć nawet do bieguna. Niestety, warunki okazały się anormalne, a próba beznadziejna. Dźwinie udało się dotrzeć około pięćdziesięciu mil w głąb czapy polarnej, zanim została zatrzymana przez grubą ścianę lodu o wysokości sześciu metrów i prawdopodobnie trzydzieści metrów szeroką. Zgodnie z doniesieniami radiowymi, okręt został poważnie uszkodzony w części rufowej i cały czas z wielką trudnością przebija się z powrotem w stronę otwartego morza. Ogromny wysiłek, który nie przyniósł nic, prócz poprawy stosunków Wschód–Zachód, o jakiej od lat nie marzono. Radzieckie próby na tym się skończyły. Zarówno Rosjanie, jak i Amerykanie wykonali wiele lotów nad tym obszarem na bombowcach dalekiego zasięgu. Przy głębokim zachmurzeniu i opadach śnieżnych samoloty te przeleciały nad podejrzanym obszarem setki razy, używając fantastycznie dokładnych radarów. Bez rezultatu. Podawano różne przyczyny, próbując wyjaśnić niepowodzenie, szczególnie niepowodzenie strategicznego bombowca sił powietrznych USA, B–52, którego radar uważany był za zdolny do namierzenia baraku z wysokości trzystu metrów w całkowitych ciemnościach. Sugerowano, że baraków tam już nie ma, że radar nie był w stanie odróżnić pokrytego śniegiem i lodem baraku od tysięcy innych wzniesień, które pokrywały w zimie Arktykę, a nawet to, że poszukiwania toczyły się od początku nad niewłaściwym obszarem. Najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie brzmiało: fale radaru zostały zdeformowane i zaburzone przez tumany igieł lodowych, przesuwających się nad tym terenem. A ze Stacji Arktycznej Zebra nie dochodził żaden znak, jakby nigdy nie było tam żadnego życia. — Nie ma pożytku ze stania tutaj i zamarzania na śmierć. — Głos dowódcy był półkrzykiem, musiał takim być, aby był słyszalny. — Jeśli mamy zejść pod lód, równie dobrze możemy zrobić to teraz. — Odwrócił się tyłem do wiatru i spojrzał na zachód, gdzie około czterystu metrów dalej wielki, szerokokadłubowy trawler przebijał się z wysiłkiem przez fale