Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Zajęli miejsca w małym salonie na piętrze. Ostatni musie- li się zadowolić miejscem na dywanie. Sala odpraw na dole była większa, ale Sandy pomyślał, że Tony podjął dobrą de- cyzję. To była sprawa rodzinna, nie służbowa. Przynajmniej nie ściśle służbowa. Curtis Wilcox zjawił się ostatni, z polaroidami w ręce, okularami nadal na czole, z gumowymi klapkami na zielo- nych stopach. Na podkoszulku miał napis WYDZIAŁ SPORTU UNIWERSYTETU HORLICKS. Podszedł do sierżanta i zaczęli się naradzać szeptem, podczas gdy reszta czekała. Potem Tony odwrócił się do nich. BUICK 8 101 - Nie było eksplozji i obaj sądzimy, że nie było także promieniowania. Te słowa powitano wielkim westchnieniem ulgi, ale paru funkcjonariuszy nadal miało miny pełne powątpiewania. Sandy nie wiedział, jaką sam ma minę, bo pod ręką nie miał lusterka, ale z całą pewnością powątpiewał w słowa szefa. - Możecie obejrzeć, jeśli chcecie - powiedział Curt i po- dał stosik fotografii najbliżej siedzącym. Niektóre zdjęcia zo- stały zrobione podczas rozbłysków i nie było na nich widać prawie nic: lśnienie atrapy, kawałek dachu. Inne były wyraź- niejsze. Najlepsze miały tę dziwną, płaską, dosadną wyrazi- stość, która jest wyłączną cechą zdjęć z polaroida. Widzę świat, w którym istnieje jedynie przyczyna i skutek, zdają się mówić. Świat, w którym każdy przedmiot jest awatarem, a za kulisami nie ma żadnych bogów. - Podobnie jak konwencjonalny film albo te plakietki, które muszą nosić pracownicy narażeni na promieniowanie - powiedział Tony - polaroid robi się zamglony, kiedy jest poddany działaniu mocnego promieniowania gamma. Nie- które z tych fotografii są prześwietlone, ale żadna nie jest za- mglona. Innymi słowy, nie wyrosną nam czułki. - Bez urazy, szefie - odezwał się Phil Candleton - ale nie chcę powierzyć swoich jaj firmie Polaroid. - Jutro z samego rana pojadę do miasta i kupię licznik Geigera - oznajmił Curt. Mówił spokojnie i rozsądnie, ale w jego głosie przebijało podniecenie. Pomimo chłodnego to- nu typu „zechce pan spokojnie wysiąść z samochodu", Curt Wilcox mało się nie posikał z ekscytacji. - Sprzedają je w sklepie z artykułami wojskowymi. Pewnie za jakieś trzysta dolarów. Wezmę je z funduszu na nieprzewidziane wypadki, jeśli nie macie nic przeciwko. Nikt nie miał. .^ - A tymczasem - powiedział Tony - teraz bardziej niż kiedykolwiek ważne jest, żebyśmy nie pisnęli słówka. Wie- rzę, że za sprawą ślepego losu albo opatrzności to coś przy- darzyło się mężczyznom, którzy umieją milczeć. Będziecie milczeć? Rozległy się pomruki akceptacji. Dicky-Duck siedział po turecku na podłodze, głaszcząc Pana Dillona po głowie. D spał z pyskiem opartym na ła- pach. Dla naszej maskotki chwila szaleństwa definitywnie się skończyła. 102 STEPHEN KING - Ja się zgadzam, pod warunkiem że wskazówka starego geigera nie opuści zielonego pola - oświadczył Dicky-Duck. - Bo jak opuści, to proponuję wezwać federalnych. - Myślisz, że zajmą się tym lepiej od nas? - wybuchnął Curt. - Dicky, rany boskie! Federalni muszą postępować zgodnie z procedurą i... - Jeśli nie postanowicie wycofać Baraku B z funduszu na nieprzewidziane wypadki... - zaczął ktoś inny. - Przestań się wygłupiać - zaczął Curt, a wtedy Tony po- łożył mu rękę na ramieniu i powstrzymał, zanim mały zdą- żył sobie narobić kłopotów. - Jeśli jest radioaktywny - oznajmił Tony - pozbędzie- my się go. Obiecuję. Curt spojrzał na niego z rozczarowaniem. Tony odpo- wiedział spokojnym wzrokiem. Obaj wiemy, że nie jest ra- dioaktywny, mówił jego wzrok, zdjęcia są na to dowodem, więc dlaczego chcesz się uganiać za własnym ogonem? - A mnie się zdaje, że i tak powinniśmy to oddać wła- dzom - odezwał się Buck. - Może nam pomogą... no wie- cie... albo znajdą jakąś, ja wiem... ochronę... - Głos mu stop- niowo zamierał, kiedy wyczuł wokół siebie narastającą dezaprobatę. Funkcjonariusze policji stanowej współpraco- wali z różnymi służbami federalnymi - FBI, Urzędem Skar- bowym, DEA, Wydziałem Bezpieczeństwa Pracy i Między- stanową Izbą Handlową. Nietrudno było się połapać, iż federalni na ogół nie dorównują inteligencją przeciętnemu niedźwiedziowi. Według Sandy'ego okazywali rzadkie prze- błyski inteligencji tylko wtedy, gdy to się im opłacało albo z czystej złośliwości. Na ogół byli niewolnikami kieratu, wy- znawcami sekty Rutynowej Procedury. Zanim Sandy wstą- pił do policji stanowej, z takim samym tępym regulamino- wym rodzajem myślenia zetknął się w wojsku. Ponadto nie był wiele starszy od Curtisa, dzięki czemu on także wolał nie pozbywać się roadmastera. Jakby co, to już lepiej go przeka- zać naukowcom z sektora prywatnego, na przykład takim z uczelni reklamującej się na podkoszulku Curtisa. Ale najlepiej niech zostanie w rodzinie, czyli Jednost- ce D. Buck zamilkł. - To chyba głupi pomysł - powiedział. - Nic się nie martw - odparł ktoś. - Na pocieszenie wy- grywasz komplet garnków. BUICK 8 103 Tony przeczekał, aż chichoty ucichną, po czym kontynu- ował: - Chcę, żeby wszyscy, którzy pracowali dziś w terenie, wiedzieli, co się wydarzyło, żeby nie byli zaskoczeni, kiedy się powtórzy. Poinformujcie ich. I o kodzie buicka, D jak dom. Samo D. W porządku? Dam wam znać, co się wyda- rzy później, zaczynając od licznika Geigera. Badanie zosta- nie przeprowadzone jutro przed rozpoczęciem drugiej zmia- ny, gwarantuję. Nie powiemy, co tu mamy, nikomu - żonom, siostrom, braciom ani najlepszym przyjaciołom spo- za policji, za to nawzajem będziemy się informować o wszystkim. Tyle wam mogę obiecać. Zrobimy to w staro- świecki sposób, werbalnie. Nie będzie żadnych dokumentów dotyczących bezpośrednio tego samochodu - jeśli to samo- chód - i tak ma zostać. Zrozumiano? Znowu rozległ się twierdzący pomruk. - Nie będę tolerować gadulstwa, panowie, żadnych plo- tek ani łóżkowych wyznań. Czy to także jest jasne? Na to wyglądało. - Patrzcie - odezwał się nagle Phil, unosząc jedno zdję- cie. - Bagażnik jest otwarty. Curt skinął głową. - Teraz jest już zamknięty. Otworzył się podczas jedne- go rozbłysku i zamknął się chyba podczas następnego. Sandy pomyślał o Ennisie i miał wizję, przelotną, lecz bardzo wyraźną, klapy bagażnika kłapiącej jak zgłodniała paszcza. Zobaczcie żywego krokodyla, dobrze się przyjrzyj- cie, ale na Boga, nie wkładajcie tam palców