Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Tarczek stanowił główne osiedle w okolicy. Ocalały z zawieruchy dziejowej romański, kamienny kościółek to jedyna pamiątka z lat dawnej świetności. Droga z Bodzentyna do Tarczka biegnie doliną Psarki. Wokoło ciemnieją wąskie kotlinki, rwie się widnokrąg. Lasów tu mało, ale wtedy z pewnością gęsto czerniały na stromiznach, porastały ciasne wąwozy. Tuż po świtaniu, kiedy pierwsze promienie słońca błysnęły na szczytach, jeźdźcy musieli być bardzo zmęczeni. Bitwa i całonocna wędrówka upamiętniły się ołowiem ciążącym w mięśniach. Wszelkie myślenie ustało, głowy sennie kiwały się w rytm końskich stąpań. Nagle okoliczne pola ożyły, od strony dalekiej Łysej Góry runęły szeregi skulonych w siodłach, drobnych postaci. Inny oddział tatarski pędem nadjechał od czoła. Rycerze, zbudzeni wrzaskiem, odruchowo poprawili się w siodłach, dobyli mieczy. - Bij, zabij - westchnęły tylko wargi. Chorągiew polska w mgnieniu oka znalazła się w okrążeniu, nie było czasu na formowanie szyku bojowego. Rycerze, jak jechali drogą, dwójkami, trójkami, pojedynczo, stanęli do walki. Przecież nie pozwolą wziąć się do niewoli! Rozgorzał bój krótki, na śmierć i życie. Nim strażnicy na wałach tarczkowskiego grodu poznali, co się stało, już było po wszystkim. Zdobyte pod Chmielnikiem doświadczenie nie na wiele mogło się przydać. W jaki sposób Tatarzy w obcym terenie potrafili wytropić, a potem otoczyć podstępnie ten niewielki poczet rycerstwa, na zawsze pozostanie tajemnicą ich wywiadu, sprytu i wytrwałości. Klęska Polaków była dotkliwa. Jak podaje Długosz, w dniach 18 i 19 marca 1241 roku zginęli obaj wojewodowie i kasztelanowie oraz „Krystyn Sułkowic z Niedźwiedzia, Wojciech ze Stępocic, Mikołaj Witowic, Żemeta z Grabina, Sulisław, młodzieńcy i rycerze dzielni wraz z wielu innymi, którzy po bohatersku walczyli, a których męstwo i wytrwałość wszyscy Polacy wspominać i wysławiać winni”. * Hufiec sandomierski tymczasem nieprzerwanie śpieszył na południe. Następnego dnia osiągnął prawdopodobnie Wiślicę. Miasto było spalone w czasie drugiego wypadu rozpoznawczego Tatarów, lecz drewnianoziemne wały grodu, oblane wodami Nidy, stały nietknięte, gotowe udzielić schronienia. Wśród ostrej woni popiołów i zgliszcz zatrzymano się na pierwszy dłuższy odpoczynek, niezbędny ludziom i koniom. W ciągu dnia ściągały do Wiślicy ocalałe z pogromu strzępy chorągwi wchodzących w skład hufca nie żyjącego już wojewody Włodzimierza. Rycerze ci na własną rękę przebili się z okrążenia pod Chmielnikiem i teraz bocznymi drogami zmierzali w stronę Krakowa. Każde przybycie nowych twarzy budziło radość, sypały się gorączkowe pytania o losy dalszych towarzyszy broni. Domyślamy się jednak, że nikt nie mógł nic pewnego powiedzieć. Straszna prawda pozostawała na razie w tajemnicy, choć w miarę upływu czasu zaczynano się jej chyba domyślać. W podnieconych rozmowach czuło się zapał wojenny. Rycerze i pachołkowie poili konie, wyszukiwali dla nich paszę, gotowali strawę dla siebie, a równocześnie, pałając gniewem, uparcie o dalszych walkach myśleli. Pod Chmielnikiem bliscy byli zwycięstwa, jedynie chytrość tatarska zadała im klęskę. Mieli stare i nowe porachunki z wrogiem. O starych świadczyło choćby to miasto spalone i prawie bezludne, świeże zbyt wyraźnie tkwiły w pamięci, by móc o nich zapomnieć. Rozbitków wciąż przybywało, a nawet docierali tu także ci, którzy dotąd z różnych względów nie brali udziału w wojnie. Hufiec krakowsko-sandomierski na nowo rósł w siłę. Po odpoczynku ruszył w dalszą drogę. Jechano nocą, przy blasku gwiazd i miesiąca, bez obawy zbłądzenia, gdyż wielu dobrze znało te strony. Teraz, kiedy wróg pozostał daleko, zwolniono nawet tempo. Małe podjazdy, złożone z lżej zbrojnych rycerzy i pachołków, rozjeżdżały się w bok od traktu, penetrowały okolice. Ich zadanie polegało na rozpoznaniu, czy droga bezpieczna i na ostrzeganiu ludności wiejskiej. W ten sposób od wioski do wioski niosła się wieść o klęsce. Okrzyk „Pogany idą!” budził oraczy ze snu, przenikał ściany dworów i dworków. Osamotnione białogłowy i dzieci wybiegały przed progi, żeby wywiedzieć się czegoś o swoich najbliższych. Padały pytania pełne lęku, na które trudno było dać miłą sercu odpowiedź. Czas nastał srogi, wyzbyty ze złudzeń. Ludność, nie pokrzepiona wieściami, pośpiesznie pakowała co najcenniejsze, zabierała żywność, chroniła się w leśne pustkowie. Każde życie ludzkie było na wagę złota, każdy uratowany korzec ziarna liczył się podwójnie. Skoro już wydawano tę część kraju na pastwę przemarszu wroga, to niech przynajmniej część dóbr zostanie uratowana. Trudno powiedzieć, kto teraz, po śmierci obydwóch wojewodów i kasztelanów, objął dowództwo nad rycerstwem. Brat Włodzimierza, rycerz Sulisław, najwięcej jednak miał danych ku temu. Wywodził się z jakiegoś znaczniejszego rodu, jego też ujrzymy później, pod Legnicą, na czele hufca małopolskiego. Może zatem już teraz dobrowolnie podporządkowano się jego rozkazom. W miarę posuwania się naprzód hufiec Sulisława rósł w siłę. Dołączali doń synowie i krewniacy poległych nad Rodnią i pod Tarczkiem, dotarli spóźnieni rycerze i pachołkowie z południowych regionów księstwa krakowskiego. Pierwsi, często młodzi jeszcze i niedoświadczeni, rwali się do boju, by pomścić ojców i braci. Nie mieli obowiązku stawać zbrojnie, skoro już starsi członkowie rodzin uczynili to za nich, lecz nikt na to nie zważał w owym czasie, kiedy, jak stwierdza Długosz, ukrywanie się gdzieś uchodziło za hańbę. Mieszkańcy gór na południe od Krakowa piętrzących się kopułami lasów i hal, nie zdążyli przybyć wcześniej. Nim dotarły do nich wici, nim zdołali zebrać się, sporo upłynęło wody w Dunajcu, Popradzie czy Skawie. A potem wiele musieli przebyć dróg dzikich i mało uczęszczanych. W Krakowie powiedziano im, że rycerstwo stanęło murem pod Chmielnikiem, więc tam właśnie zmierzali. Nie zdążyli w porę, lecz nikt ich za to nie winił. To oni raczej unosili się gniewem na własny los