Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Oskarżenie nie dowie się, co od pana usłyszałem, aż do procesu. O ile pańskie teorie ujrzą światło dzienne. - Na tym właśnie polega problem, panie sędzio. W tych okolicznościach zatarciu ulega granica między określeniem, czym jest etycznie prowadzone śledztwo, a co stanowi istotny materiał dowodowy. Obawiam się, że pański szacunek dla firmy Delbarton & Brand może wpłynąć na pańską postawę w trakcie procesu. Proszę wybaczyć, że tak mówię, ale chodzi o pański obiek- tywizm. - Nie jesteśmy tu, by dyskutować o moich zasadach etycznych, panie 0'Connell. - Nie taki miałem zamiar, Wysoki Sądzie. Proszę o wybaczenie. Warner uznał, że podniosłem białą flagę. Po kilku sekundach ciszy jego twarz spochmurniała. - Nie obchodzą mnie pańskie zamiary - powiedział, powoli cedząc sło wa. - Jeśli nie poznam szczegółów pańskiej teorii, panna Bronson będzie musiała poszukać sobie nowego adwokata. Mówię poważnie, panie 0'Con nell. Mój ostrożny plan legł w gruzach. Zaczynała się ostra jazda. - Nie znajdzie żadnego, panie sędzio. Zażąda, abym to ja ją reprezento- wał i będzie pan zmuszony wyznaczyć adwokata z urzędu, mimo jej sprzeci- wu. To będzie klęska. Nie będę miał innego wyboru, jak tylko złożyć wnio- sek o wyłączenie pana ze sprawy. Nie chcę, by uznał to pan za wyraz braku szacunku, ale myślę, że pańskie związki -z firmą Delbarton & Brand budzą pewne wątpliwości. - Radzę panu, by pan uważał, mecenasie - powiedział surowo. - Posuwa się pan za daleko. - Nie sądzę. Mam przekonujące dowody, że Sherman Burroughs i Ray- mond Garvey prowadzili razem jakieś śmierdzące interesy i że pokłócili się tuż przed śmiercią Garveya. Ja tylko badam wszystkie tropy, przestępstwem byłoby tego nie zrobić i nie odpowiadam za to, że ktoś wygadał wszystko prasie. Nie zrobiłem nic, co byłoby nieetyczne, i nie powinienem być zmu- 154 szany do odpowiadania na pańskie pytania tylko dlatego, że pan Burroughs ma adwokatów, których pan szanuje. Warner był czerwony jak burak, miał coraz większe kłopoty z utrzyma- niem nerwów na wodzy. - Czy poda mi pan więcej szczegółów na temat pańskiego dochodze- nia? - Nie. - W porządku - powiedział, energicznie kiwając głową. - Umieszczę to w protokole. - Przez pięć minut pisał zapamiętale w notesie, o wiele dłużej niż trwała nasza rozmowa. - Jeszcze kilka pytań natury ogólnej i kończymy - stwierdził wreszcie. Przewrócił kartkę i zaczął czytać. - Czy od momentu, kiedy został pan obrońcą oskarżonej, zasięgał pan opinii osób spoza pań- skiej firmy, dotyczących sposobu prowadzenia przez pana tej sprawy? Czy zasięgałem? Andy analizował to z własnej inicjatywy. - Nie. - Czy wiadomo panu o jakichkolwiek naruszeniach kodeksu etyki lub zasad dyscyplinarnych, popełnionych przez pana lub kogokolwiek przydzie- lonego do tej sprawy od czasu, kiedy został pan oficjalnie wyznaczony na obrońcę oskarżonej? - Nie. To było wszystko. Odwrócił notes i ponownie zdjął okulary. - Jest jeszcze jeden obrońca, zgadza się? - Mój współpracownik. To jego pierwsza sprawa. - Chcę go tu widzieć w poniedziałek o dziesiątej. - Zajmuje się zbieraniem materiałów i pisaniem notatek, to wszystko. - Poniedziałek. Dziesiąta rano. Może pan iść, ale niech pan sobie nie myśli, że ta sprawa jest zamknięta. Piętnaście minut później siedziałem na ławce, odtwarzałem w myśli prze- bieg spotkania i próbowałem wmówić sobie, że nie mogłem tego rozegrać inaczej. Warner był zdecydowany odrzucić wszystko, co miałem na Bur-roughsa, i byłoby głupotą przedwcześnie ujawnić mu strategię obrony. Sędzia może cię wykiwać na milion sposobów niedających podstawy do złożenia apelacji. Wszystko sprowadzało się do tego, że miałem siedemdziesiąt dwie godziny na przekonanie Andy'ego, że może odpowiedzieć przecząco na wszystkie pytania Warnera i nie będzie się przez to smażył w piekle. Powlokłem się do biura, mijając udekorowane witryny i tłumy ludzi ko- rzystających z przerwy na lunch, by zrobić zakupy. Po incydencie z rękawicą bejsbolową jakoś udało mi się zapomnieć o zbliżających się świętach, ale kiedy przedzierałem się chodnikami przez tłum, przyszło mi do głowy, że wróciłem do punktu wyjścia. W dzieciństwie bałem się świąt Bożego Naro- dzenia. Ciotka i wujek nie mieli dzieci i właściwie nic ich już ze sobą nie 155 łączyło. Mieszkali razem, bo żadne z nich nie chciało się dobrowolnie wy- prowadzić. Za mój pobyt u nich płacił ojciec zgodnie z umową, którą zawarł z ciotką, kiedy nie miała pracy i brakowało jej na komorne. Trochę przypo- minało to internat, tyle że byłem jego jedynym mieszkańcem, a personel co noc prał się po gębach. Prezenty świąteczne nie były przewidziane w umowie, ale ojciec za- zwyczaj pamiętał, by coś mi kupić. Zawsze dostarczał to, kiedy byłem w szkole. Zabierałem paczkę do swojego pokoju i kładłem pod moją pla- stikową, metrową choinką, która przez resztę roku stała w kącie garderoby, ozdobiona i gotowa. Rankiem w Boże Narodzenie zamykałem drzwi i sia- dałem na łóżku. Z jakiegoś powodu uważałem, że muszę otworzyć prezent w całkowitym odosobnieniu. Robiłem to ostrożnie, z namaszczeniem. Po- tem chowałem choinkę z powrotem do garderoby i pisałem kartkę do ojca. Zwykle rysowałem na niej siebie z prezentem w ręku i jeszcze tego ranka wrzuciłem ją do jego skrzynki. Każda rodzina ma swoje rytuały świąteczne, tak wyglądał nasz