Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Muszę to dzisiaj sprawdzić! Z pańskim psem! - Ależ, panie Mock - Dosche zacharczał swą starą fajką - zabierze pan gdzieś mojego Rota? Do jakiegoś trupa? Gdzie? - Ciiii.... Jak się eksperyment uda, wezmę tam i pana. Chce pan? Fajka Doschego trysnęła iskrami. Podał Mockowi smycz. - Dobra, dobra, niech pan go weźmie. Tylko ciiii... Mock ujął smycz i wyciągnął spod ławki zaspanego Ro ta. Podał rękę Doschemu i udał się do domu. Na ganku dawnego sklepu rzeźniczego stał Riihtgard i palił papierosa. - To jest nasz czujnik stężenia duchowości? - wskazał rozżarzonym słupkiem na psa, który przyglądał mu się nieufnie. - Kto wygrał? - Mock skrzywił się, słysząc żart Riihtgar-da. - Cztery partie, trzy do jednego. - Dla ciebie? - Nie, dla Mocka seniora. Twój ojciec gra bardzo dob rze. Mock poczuł przypływ dumy. - Idziemy spać? - zapytał. - Idziemy. Twój ojciec chyba już pościelił - Riihtgard rozglądał się dokoła niepewnie. - Gdzie mogę wyrzucić papierosa? Nie chcę ci śmiecić pod domem... - Tutaj - Mock otworzył drzwi. - W dawnym sklepie stryja Eduarda jest kratka odpływowa. Podejrzewałem nawet, że hałasy są wydawane przez szczury, które przechodzą tamtędy do sklepu. Riihtgard wszedł za ladę, uniósł kratkę i wyrzucił niedopałek. Potem wspiął się na schody. Mock dokładnie zaryglował drzwi. Zaciemnił drewnianymi żaluzjami sklepowe witryny, uzupełnił naftę w lampie i powiesił ją pod sufitem. Pomieszczenie było dobrze oświetlone. Wszedł po schodach do pokoju, ciągnąc za sobą nieco opornego psa. Klapa leżała bezwładnie na podłodze. Nie zamykał jej. Odpiął smycz, przygasił knot lampy i dopiero teraz rozejrzał się w półmroku pokoju. Przykryty kocem Riihtgard leżał z zamkniętymi oczami na drewnianym łóżku ojca. Przez oparcie przewieszone były starannie złożone spodnie oraz marynarka, koszula i krawat. Ojciec spał w niszy odwrócony do ściany. Mock rozebrał się do kalesonów, swoje ubranie złożył na krześle, równie starannie jak jego przyjaciel, a buty postawił na baczność koło łóżka. Pod poduszkę włożył mauzera, a potem zległ obok ojca. Zamknął oczy. Sen nie nadchodził. Nadchodziła natomiast kilkakrotnie Erika Kiesewalter. Nachylała się nad Mockiem i -wbrew zasadom prostytutek - całowała go w usta. Tak samo czule jak dzisiejszego wieczoru. Wrocław, sobota 6 września 1919 roku, północ Mocka obudził śmiech dochodzący z dołu. Był to śmiech złośliwy - tak jakby ktoś komuś zrobił głupi kawał. Mock wyjął mauzera' i usiadł na łóżku. Ojciec spał. Z bezzębnych zapadłych ust dochodził astmatyczny świst. Riihtgard pochrapywał, pies trząsł się cały, podkulając ogon. Klapa była otwarta - tak jak ją zostawił przed snem. Potrząsnął głową. Nie mógł uwierzyć w ten śmiech. Podszedł z odbezpieczonym rewolwerem do klapy w podłodze i położył się koło niej. Pies zawył i uciekł pod stół, Mock dotrzegł cień przesuwający się pod sufitem starego sklepu, pies zapiszczał, coś przebiegło obok leżącego Mocka, coś większego od szczura, coś większego od psa - umknęło przed zamachem jego ręki pod łóżko. Chwycił lampę naftową i odchylił mokre od własnego potu prześcieradło zasłaniające widok na przestrzeń pomiędzy łóżkiem a podłogą. Siedziało tam dziecko. Uśmiechając się, rozchyliło chrapy nozdrzy. Z nosa dziecka wysunęła się zielono lśniąca ścierwica. Z dołu znów doszedł złośliwy śmiech. Mock wstał gwałtownie i ocierając pot z piersi i szyi, rzucił się ku otwartej klapie. Zawadził o krzesło obciążone ubraniem. Runęło, uderzając w miednicę. Słysząc metaliczny brzęk u góry, zjechał po schodach na pośladkach, rozrywając kalesony. Na dole nikogo nie było. Od strony kratki odpływowej usłyszał jakiś szmer. Wskoczył szybko za ladę i podniósł kratkę. Coś się w niej ruszało. Mock skierował tam lufę mauzera. Czekał. Z kratki wynurzyła się głowa Johan-ny. Łuski na jej szyi wydawały cichy grzechot. W jej oczach tkwiły dwie szpile. Strzelił. Mieszkanie zatrzęsło się od huku. Mock obudził się naprawdę. Wrocław, niedziela 7 września 1919 roku, kwadrans na pierwszą w nocy Mock stał obok łóżka Riihtgarda z rewolwerem w dłoni i patrzył wprost w jego oczy. Doktor zamrugał sennie powiekami. - Słyszałeś to? - zapytał Mock. - Niczego nie słyszałem - Ruhtgard z trudem operował sztywnym od snu językiem. - To dlaczego nie śpisz? - Bo się nachylasz nade mną i patrzysz mi w oczy. - Przetarł binokle i zacisnął je na nosie. - Zapewniam cię, że intensywne wpatrywanie się w śpiącego może go obu dzić. Tak się niekiedy budzi pacjenta po seansie hipnotycz nym. - Naprawdę niczego nie słyszałeś? Przecież krzesło przewróciło się na miednicę i narobiło hałasu, przecież strzelałem Egzemie w głowę... - Mock pociągnął nosem. -Nie czujesz zapachu prochu? - To był tylko sen, Ebbo. - Ruhtgard usiadł na łóżku i spuścił na podłogę chude nogi wystające spod nocnej koszuli. Wyjął Mockowi z ręki pistolet i przyciągnął go do swojego dużego nosa. - Nie ma żadnej woni prochu. Powąchaj. Żadnego strzału nie było, bo obudziłby twojego ojca. Widzisz, jak smacznie śpi? Krzesło również stoi na swoim miejscu. - Ale zobacz - w głosie Mocka zabrzmiała satysfakcja. - Pies się dziwnie zachowuje... - Istotnie. - Doktor obserwował uważnie zwierzę, które z podkulonym ogonem siedziało pod stołem i cicho powar-kiwało. - Ale któż może wiedzieć, co się śniło psu? One też miewają koszmary. Tak jak ty. - No dobrze - Mock nie ustępował. - Ale zwróciłeś uwagę, że mój ojciec jest przygłuchy, tak? A ponadto nawet gdy był młodszy, miał twardy sen. Żaden strzał by go nie obudził! Wystrzeliłem zatem, a on i tak spał. - Powąchaj swój pistolet - powtórzył Ruhtgard znudzonym głosem. - A teraz zrobimy doświadczenie. - Wstał, podszedł do otwartej klapy i zatrzasnął ją z hukiem. Ojciec westchnął przez sen, a potem otworzył oczy. - Co jest, do cholery! - jak na człowieka dopiero co obudzonego miał silny głos. - Co ty robisz, Eberhardzie? Tłuczesz się po nocy? Schlałeś się czy co? To menda jedna..