Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Wasz strach nie ma żadnych realnych podstaw! - Posłuchaj jej tylko, Jaspinie! Kocha Narenów, jak jej ojciec. Odeślij ją! Jaspin podszedł do Dyany i przez chwilę oboje wbijali w siebie wściekłe spojrzenia przekrwionych oczu. Twarz Dyany była twarda niczym oblicze z kamienia. Żal jej było dziewczynki, i bolało ją to, że ten żal nie był nikomu potrzebny. - Wuju... - odezwała się, powstrzymując gniew. - Nie odpędzaj mnie. Nie miała dokąd pójść, on zaś doskonale o tym wiedział. Nie mogła wrócić do Tharna. Nie umiała się jednak zmusić do błagań. Nie wobec nienawiści, jaką widziała w jego oczach. - Niektórzy mówią o tym, by iść do Ackle-Nye - odpowiedział Jaspin. - Idź z nimi, albo ruszaj do Tharna, wszystko mi jedno. Ale odejdź. - Do Ackle-Nye? Jaspinie... - Ruszają rankiem. Nie chcą tu mieszkać pod władzą Tharna. Już wcześniej zadawałem sobie pytanie, czy nie powinnaś iść z nimi, a teraz wiem to na pewno. Dring nie jest miejscem dla ciebie, Dyano. To ziemia Vorisa. A my jesteśmy jego ludem. Idź do Ackle-Nye. Z innymi miłośnikami Narenów. - Ale tam niczego nie ma! - sprzeciwiła się. -Tylko uchodźcy. Chcesz, by taki właśnie los przypadł mi w udziale? Jaspin obojętnie wzruszył ramionami. - Dyano, nie jestem ciekaw tego, co z tobą będzie. Przysięgam, że jesteś jak twój ojciec, który chyba nie był Triinem. A potem odwrócił się i odszedł, nadal obejmując ciało córeczki. Znikł w tłumie wśród dymu. Eamok rzucił jej tryumfujące spojrzenie, sycąc się zwycięstwem, do którego dążył od chwili jej przybycia do wioski. Patrząc w ślad za odchodzącym wujem, Dyana zdała sobie sprawę, że oto odchodzi ostatni z żyjących członków jej rodziny. Od tej chwili zaczynała się jej prawdziwa samotność. Objęła się ramionami, opadła na ziemię i wreszcie zalała się łzami. Trzy Rosnące w dolinie Dring maki były ogromne. Richius w całym swoim dotychczasowym życiu nie widział takich roślin. Wielkie kwiaty tłoczyły się jeden obok drugiego w dolinie, która przyrównana do bezbarwnych okopów wydała się młodzieńcowi oazą kolorów. W Aramoorze też były makowe pola. Purpurowe kwiaty z jego ojczyzny nie mogły się jednak równać z rozmaitością, która wyrastała z ziemi tutaj. Spojrzawszy na białe i fioletowe kielichy, westchnął. Ostatnie kilka dni żyło mu się tu cudownie. Odłożył pióro do schowka i zamknął swój dziennik. Wdzięczny był losowi za to, ze pozwolił mu się wyrwać z okopów i że może czuć na twarzy promienie słońca Lucel-Loru. Nie przejmując się szorstkością pnia drzewa, o które się opierał, uśmiechem odpowiedział na pieszczotę. Ciepło słoneczne rozgrzewało go równie skutecznie jak pieszczoty kobiety. Po drugiej stronie gór nigdy nie mówiono o urodzie Lucel-Loru. Miejsce to było dla niego zagadką, a tych należało unikać. Richius nigdy przedtem nie widział żadnego z Triinów, ale jak wszystkie wychowane w Imperium dzieci słyszał opowieści o białoskórych wampirach i magach równie szybkich jak poranny wiatr i tak jak on nieprzewidywalnych. Kiedy podrósł, spytał ojca o Lucel-Lor. Danus Vantran, w swój zwykły, rzeczowy sposób odpowiedział synowi, że Triinowie różnią się od innych ludzi, niewolą kobiety i są gwałtowniejsi, niż książęta Nar. - Jak Talistańczycy? - spytał wtedy Richius. Odpowiedź na to pytanie sprawiła ojcu kłopot. Od tamtej pory Richius uczył się czego tylko mógł o Triinach. Nie byli bestiami jak przedstawiano ich w Imperium, nie byli tez kanibalami. Nawet Drolowie, choć byli religijnymi fanatykami, okazywali iskierki człowieczeństwa. Nie torturowali jeńców, jak to czynili w Nar, Czarnym Grodzie, i nie niewolili kobiet - przynajmniej nie w ogólnym znaczeniu tego słowa. Gorsze rzeczy Richius widywał w burdelach w Nar, gdzie nędza zmuszała kobiety do sprzedawania się dla uzyskania jakichkolwiek środków utrzymania. Lekki wietrzyk poruszył kwiatami maków, co Richius odczuł jako łaskotanie gołych stóp. Zachichotał jak uczniak. Zakłopotany spojrzał w stronę, gdzie nieopodal siedzieli Dinadin z Lucylerem, którzy rozłożyli na trawie przed sobą planszę do jakiejś gry. Dinadin uważnie przyglądał się sytuacji i drewnianym pionkom, ale kiedy usłyszał chichot Richiusa, podniósł pytająco brew. - Szczęśliwy? - Owszem - odpowiedział Richius. - Po raz pierwszy od bardzo dawna... Ziewnął, przeciągając się niczym kot. Ciepło sprawiło, ze poczuł ogarniającą go senność i zaczął leniwie zastanawiać się nad tym czy się nie zdrzemnąć. Zachichotał ponownie nie wiadomo dlaczego rozbawiony tym pomysłem. Od napaści na wioskę minął niemal tydzień, a od tamtej pory jedynie spali i obżerali się. Dobrze wykorzystali czas spokoju, jaki dał im Gayle. Pogoda sprzyjała łowom. Nikt ich nie niepokoił - ani wilki, ani Drolowie, a każdy wysłany na łowy wracał z tłustym ptakiem, albo sarną, dzięki czemu wszyscy objedli się do syta. Richius poklepał się po brzuchu. Wspaniale było czuć się lekko ociężałym. - Kto wygrywa? - spytał. Dinadin wyjął czerwony kołek z otworu i przyglądając się pozycji, żuł leniwie jego koniec. - A jak myślisz? - odpowiedział pytaniem na pytanie. - Nigdy mi się nie udało wygrać w tę przeklętą grę