Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

- Niedaleko jest jakaś padlina - oświadczył z przekonaniem Lohanssen. - I to duża - dodał amerykański Indianin. Blackstrap znów użył swego noża jako wskaźnika. - Patrzcie tam. W środku koła, żebym tak nie dożył jutra, jeżeli nie są największe sępy, jakie ktokolwiek widział! Wielu z piratów widywało amerykańskie sępy, a kilku nawet słynne orłosępy brodate. Andreas dobrze znał południowoamerykańskie kondory, od których wziął nazwę mocny statek piratów. Ale żaden z mężczyzn nigdy jeszcze nie widział pary argentavisów, które teraz wiodły prym wśród tańczących podniebnego walca sprzątaczy odpadków. Każdy z dwóch osobników miał rozpiętość skrzydeł przekraczającą dwadzieścia stóp. Co jakiś czas z ziemi podrywał się ku niebu niewidoczny wcześniej lotnik, a na jego miejscu lądował inny. Jasne było, że stado znalazło jakiś żer. - Po co nasza bestia zmierza w tamtym kierunku? - zastanawiał się głośno Watford. - Kto to wie? - Mkuse ścisnął w dłoniach karabin. - Wiele stworzeń ma sobie tylko właściwy sposób pożywiania się. - I umierania - dodał Anbaya. - Budda mówi... - Nieważne, co mówi - warknął Blackstrap. - Idę o zakład, że sami zobaczymy niedługo, co się będzie działo. - Może to zwierzę idzie na naturalne cmentarzysko - podsunął Smiggens. Wizja rozrzuconej wszędzie kości słoniowej gotowej do zebrania sprawiła, że każdy przyśpieszył kroku. Od takiego martwego smoka można by uzyskać mnóstwo zębów, a może i kły. W końcu znalazłoby się coś wartościowego, coś, co każdy łatwo rozpozna. Szlak zwężał się, aż wreszcie rosnące wzdłuż niego jak tunel drzewa, walczące o każdy promień słońca, zamknęły się za człapiącym parasaurolophusem, a piraci stracili go z oczu. Bojąc się zgubić zdobycz, posuwali się coraz szybciej, poganiając swych jeńców. Nie dopilnowany smok mógł się nawet zapaść pod ziemię. W miejscu, gdzie spotykało się tyle cudów, wszystko było możliwe. Szlak skręcał ostro w lewo. Chwilę później zatrzymali się w biegu, chłonąc rozciągający się przed nimi widok. Widok, który byłby wyzwaniem dla pędzla Bierstadta i pióra Edgara Allana Poe. Uczony Smiggens wyszeptał pod nosem: - Zaprawdę, jest to miejsce, gdzie sam kościół by się pomodlił. Patrzyli na zdumiewający pejzaż, którego niezwykłości nie mógł przyćmić nawet odór śmierci. Było to miejsce wielkiej ciszy i spokoju, regeneracji i rozkładu. Miejsce pożegnań i nowych początków, narodzin i trwania. Niejeden mężczyzna i niejedna kobieta patrząc na to miejsce widzieliby tylko ponurą ruinę, ale Smiggens ujrzał samą Naturę, złożoną i cudowną, pogrążoną w dziele przeistaczania świata. Panujący tu fetor był tak silny i wszechobecny, że nie było przed nim ucieczki. Wielu piratów poczęło naciągać na twarze chusty, nadaremnie próbując zasłonić nosy i usta. Tylko ci spośród członków załogi, którzy pływali kiedyś na statkach wielorybniczych, mieli nie gdyś okazję doświadczyć czegoś podobnego. Szczęściem nie było wśród nich nikogo przesadnie wrażliwego. Tym mężczyznom nie był obcy smród śmierci i rozkładających się ciał. Ogrodem, jaki tu rozkwitał, mógłby zarządzać sam mistrz Hieronim Bosh. Egzotyczne kwiaty i soczyste liście wyrastały pośród kości, pnąc się po gigantycznych żebrach i kościach udowych tak ochoczo, jak pnące róże ozdabiające kratki altany. Orchidee strzelały z nieruchomych, wybielonych słońcem szczęk, a winorośl poiła się wodą nagromadzoną w zagłębieniach rozsypanych kręgów. Można by tu naliczyć setki, a może i tysiące szkieletów. A przecież, choć przejęci grozą przybysze nie mogli o tym wiedzieć, miejsce to było tylko jednym z kilku w Deszczowej Dolinie. Rozkładające siew palącym słońcu mięśnie tych, co przybyli tu najpóźniej, wciąż jeszcze trzymały się kości. Gapiąc się na największe cmentarzysko, jakie kiedykolwiek widzieli, piraci w dalszym ciągu posuwali się śladem mocno już chwiejącego się na nogach corythozaura. Samuel wskazał na stos wyjątkowo okazałych żeber i kręgów. - Nie wiedziałem, że góry mają kości. Spójrzcie na rozmiar tych nóg! - Spokój, ludzie! - Nawet Blackstrap był przygaszony. - To wszystko jest martwe, słowo daję. Widzicie te ptaki? Sępy wszelkich kształtów i rozmiarów na widok przybyszów przerywały na chwilę sekcję zwłok tylko po to, by po ich przejściu powrócić do ulubionego zajęcia. Dzioby, na tyle mocne, że mogły by odciąć ludzką nogę, natychmiast przystępowały ponownie do szarpania i rozrywania leżących szkieletów. Wyprostowany jak struna Chin-lee kroczył dumnie z wysuniętym podbródkiem i wyrazem człowieka, który dowiódł słuszności swych przypuszczeń. - No... - oświadczył tonem, w którym kryła się niewzruszona pewność, poparta kilkoma tysiącleciami tradycji -...jeśli to nie kości smoka, to powiedzcie czyje! - Jestem bliski poddania się, Chińczyku - Smiggens odgarnął do tyłu włosy - ale jeszcze nie do końca. Mam właściwe słowo na końcu języka i na pewno je sobie przypomnę. - Dobrze, że nie musimy polegać na pańskiej pamięci, kiedy jesteśmy w tarapatach, panie Smiggens - uśmiechnął się z przekąsem O’Connor. - Taaa... - zgodził się Watford. - Gdyby w środku walki pan Smiggens zatrzymał się na chwilę, żeby coś sobie przypomnieć, byle majtek wyprułby mu flaki. Kilku mężczyzn ryknęło śmiechem, rozwiewając na moment melancholijny nastrój tego miejsca. Na plus należało zapisać Smiggensowi to, że roześmiał się wraz z innymi. W przeciwieństwie do niektórych nie był zbyt wyniosły na to, by zażartować z samego siebie. - Większy od słonia. - Mkuse zmierzył krokami długość mijanego szkieletu