Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Umysł pobrany z wciąż rozwijającego się jeszcze mózgu zakwitnie i przystosuje się. Niektórzy poprzednicy Bobby’ego wspaniale się przystosowali do swojego nowego medium. Wideo w czystej postaci: posiadamy personel, który przez cały dzień nie robi nic innego prócz śledzenia oraz interpretowania symboli przełomów w ich myślach. I będziemy werbować Ślicznych Chłopców dopóty, dopóki nie osłabnie zainteresowanie nimi. Jest to najskuteczniejszy sposób wynajdywania najbardziej utalentowanych estradowców. Szczyt tego trendu jest najbliższy niebu. I nawet, jeśli nigdy nie dokonasz żadnego przełomu, nadal pozostaniesz w sferze dobrej zabawy. Nie najgorszy sposób na życie dla Ślicznego Chłopca. Nie musisz się nigdy zestarzeć, chorować, wypaść z gry. Spędziłeś większość swojego życia w młodości, po co więc ci wiedzieć, jak to jest być starym. Po co ci wiedzieć, jak żyje się bez tego wszystkiego, co teraz posiadasz... Rękoma zatyka uszy. Starszy mężczyzna wciąż mówi, Bobby również się odzywa, a młodszy mężczyzna z kobietą podchodzą, żeby spróbować coś z nim zrobić. Napoje spadają z tacy. Zrywa się z szezlonga i rzuca się ku drzwiom. – Hej, mój chłopcze – woła za nim Bobby. – Daj mi jeszcze chwilę, powiedz mi, w czym problem. Nie odpowiada. Cóż bowiem można powiedzieć komuś złożonemu z czystej informacji? We frontowych drzwiach stoi nowy bramkarz – większy i wredniejszy niż Jego Irokezowatość, ale jest tam tylko po to, żeby udaremniać ludziom wejście, a nie przetrzymywać kogokolwiek w środku. Chcesz opuścić pokład, no to już, żałosny, niemodny frajerze. Nawet jeśli jesteś Ślicznym Chłopcem. Czyta to z twarzy tego faceta wydostając się z Łomotu w ciszę ulicy o trzeciej nad ranem. Pozwolili mu odejść. Nie ma co do tego złudzeń. Wypuścili go z tego pomieszczenia, bo wiedzą o nim wszystko. Wiedzą że żyje tak, jak żył dawniej Bobby, wiedzą że kocha to, co dawniej kochał Bobby – kluby, wzbudzanie zachwytu, pożądanie innych dla jego osobistego czaru. Nie zaprzeczyłby, że nie kocha tego wszystkiego, bo tak nie jest. Nie ma nawet pewności, czy przypadkiem nie kocha tego bardziej niż Bobby’ego, albo nawet bardziej niż sam fakt, że żyje. Fakt, że żyje. I oto on, trzecia nad ranem, czas największego ubawu w klubie, a on wlecze się do domu. Może faktycznie jest żałosnym, niemodnym frajerem, bez względu na to, co kocha. Za głupi nawet na to, żeby zostać w klubie, nie mówiąc już o załapaniu się na jazdę do raju. Człapie uparcie dalej, obojętny na chłód, który odczuwa. Bobby nie musi już więcej chodzić do domu w zimnie, myśli. Bobby nie musi nawet przeczekiwać godzin zamknięcia klubów, jeśli nie ma na to ochoty. Wszystkie godziny są teraz dla Bobby’ego godzinami najlepszego ubawu. Nawet jeśli go odłączą i tak nie zauważy różnicy. Pyk, minął dzień, pyk, minął rok, pyk, nie ma cię na dobre. Bezboleśnie. Może Bobby słusznie postąpił, myśli, idąc pustym chodnikiem. Jeśli jutro zdecyduje się na przekroczenie, kto zauważy jego nieobecność? To tak, jakby zszedł z parkietu – przyjdą inni i zapełnią przestrzeń. Ostatecznie nie sprawiłoby to nikomu żadnej różnicy. I nagle uśmiecha się. Nikomu prócz nich. Dopóty, dopóki nie mogą go dostać, to on sprawia tę różnicę. Dopóty, dopóki ma ciało, którym może poruszać i prowokować i czuć, sprawia im cholernie wielką różnicę. Nawet wówczas, gdy już nie będą go chcieli, pozostanie wciąż tym, którego nit dostali. Rozciera zmarznięte dłonie, czując jak skóra trze o skórę, naprawdę czując to po raz pierwszy od bardzo dawna i myśli o szesnastu milionach rzeczy naraz, może jedna rzecz przypada na jedną komórkę mózgową której właśnie używa, a może na jedną komórkę mózgową która się dopiero narodzi. Idzie dalej, trzymając się tej cudownej myśli o sprawianiu różnicy i wszystkich tych drobnych rzeczach, których nie przerobią na oprogramowanie. Jest oszołomiony radością – nie wie, co może się wydarzyć. Tamci też nie. Lew Shiner redagował antologię opowiadań krążących wokół tematu Może nie będzie wojny. Chcąc odróżnić ją od Nie będzie wojny, podobnej w zamyśle pozycji pod redakcją Harry’ego Harrisona i Bruce’a McAllistera, zatytułował ją Gdy ucichnie muzyka. Jak mi powiedział, opowiadania nie musiały się ograniczać do wojny sensu stricte, mogły dotyczyć ogólnie rozumianej przemocy. Całe szczęście – nie mam pojęcia o służbie w siłach zbrojnych, nigdy nie brałam udziału w walce. Widywałam jednak najlepszych mojego pokolenia, trawestując Ginsberga, okaleczonych przez przemoc w rodzinie, a potem zamkniętych w poprawczakach pod poręcznym zarzutem krnąbrności, kiedy pas i pięść już nie starczały. Jeśli więc czegoś chciałabym uniknąć, to właśnie przemocy. Chyba że lekarstwo jest gorsze od choroby