Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Morduje i patroszy jelenie, potem przewozi krwawe płaty między chatą a zamrażarką ojca. Zew krwi, pierwotne powołanie. - Gdyby przyszło tu za mną dwóch ludzi - mówię - za- strzeliłbyś ich dla mnie, zamordował, a potem zrobił im takie oczy? - Nie, nie. Nie, Nellie - odpowiedział, używając niena- wistnego mi zdrobnienia z dzieciństwa. - Tutaj nie można uciekać się do przemocy. - Zabijasz jelenie! - Ale nie prowadzę wojny. Wojna jest chorą grą. - Jestem obiektem niegodziwości. - Bo sam jesteś chorą grą. To wina tych radarów. Nie powinieneś tu przychodzić. - Tym razem mam zamiar zostać tu dłużej. Chciałbym się tutaj ukryć. - Jedź do Przypływów. Albo do hotelu. - Przez ostatnie sześć dni zmieniłem pięć pokojów hote- lowych. - To ukryj się na swoim polu z marihuaną! - Nie mogę. - Potrzebujesz tylko śpiwora. Bądź mężczyzną! - Chodzi im o moje rośliny, rozumiesz? Chodzi im o forsę. - Nigdy cię tam nie znajdą. - Upiłem się i pokazałem pole Melissie. - Melissie! Billowi nie podobało się nic, co nie miało związku z lasem. Ale moja kochanka zasługiwała w jego oczach na specjalną pogardę. Chyba obaj uważaliśmy, że jest niezdolna do lojalności. - Muszę się gdzieś ukryć i pomyśleć. Muszę zająć się tym bałaganem, i to szybko. Zanim dobiorą się do niej. - Przecież nie pokaże im drogi, nie potrafiłaby... - Potrafiłaby. Ogólnie. Może im udzielić ogólnych wska- zówek i znajdą pole. Mają psy. - Oni? Kiwnąłem głową. - Oni są prawdziwi? - Billy był podejrzliwy. - Tak. - Nie są wytworem chemii? - Są prawdziwi. Właśnie złożyli mi wizytę w domu. - Może twoja reakcja jest wytworem chemii? - Nie. Mam poważny powód, żeby się bać. - Na sto procent? - Od czasu do czasu palę skręta. Jednorazowo. Rekreacyjnie. - Może źle reagujesz na maryhę. - Rzeczywiście, mocno daję w gaz. Powinienem się ogra- niczac. - Trawa i tequila! Plus to, co masz przez radary. Zdaje się, że zrobiłem mu scenę. - Ścigają mnie! - wrzasnąłem. - Znajdą mnie tam albo tu, prędzej czy później! Biorą za to forsę. To mordercy, mordercy, mordercy! - Okay, okay, okay. - Wyprowadziłem go z równowagi, wprawiłem w ruch jakieś energie. Był zły, ale już nie pamiętał, jak to okazać. - Mówiłeś, że mają psy? - Całe sfory psów! Pędzą teraz z nochalami przy ziemi, wywąchując z niej moje jestestwo! - Chyba nie policyjne psy... - Mój zapach! - Mam nadzieję, że to nie gliny. Zrobiłeś coś złego? - Wiesz, Bill, były kiedyś takie czasy, gdy brat pomagał bratu bez zadawania pytań. Co się z nimi stało? Znów staliśmy obok jego dżipa. Postawił puszkę z wodą na masce, położył mi ręce na ramionach i zajrzał głęboko w oczy. Oznaczało to, że w jego mniemaniu tamte czasy odeszły bezpowrotnie w przeszłość. Zawsze zdumiewają mnie dłonie Billa. Mój brat wyhodował sobie na końcu rąk dłonie, których zawsze się baliśmy: z grubymi paluchami, pomarszczonymi knykciami, z mocnym uściskiem. Dokładnie takie, jak dłonie naszego ojca. Nasz ojciec jeszcze nie umarł, ale obaj odziedziczyliśmy po nim więcej niż trzeba. Weźmy na przykład dłonie: ważył nas nimi, rozdzielał podczas bójek, zakotwiczał nas nimi w sobie. Ale nie chodzi tylko o dłonie. Nie chodzi tylko o rzeczy przekazywane w chromosomach, ale też o wyuczone ne nawyki i smutki, które pozwalały nam go zrozumieć i nie pozwalały nienawidzić tak mocno, jakbyśmy chcieli. Matka opuściła ojca - wszyscyśmy opuścili ojca - gdy miałem pięć lat. Matka nigdy powtórnie nie wyszła za mąż, przez resztę życia dochodziła do siebie po ojcu i wychowywała mnie i Billa w wynajętych domach po obu stronach Point Arena aż do mojego wyjazdu do szkoły średniej. Trwało to długo, prawie dwanaście lat, zanim zdołała się z nim rozwieść, i nigdy powtórnie nie wyszła za mąż, nigdy - przez cały ten czas - nie spotykała się publicznie z mężczyznami. Pierwszy raz spotkała się z mężczyzną rok po rozwodzie. Przypadkowo zbiegło się to w czasie ze śmiercią wspólnika ojca, którego żonę ojciec pieprzył od lat. Kupił jej nawet dom - tej pani Willisowej Winslow - ale przez lata nic się nie zmieniło w ich układzie. Jeszcze całkiem niedawno mieszkali oddzielnie. Zarządzała jego motelami. Spotykali się od czasu do czasu w czystych, anonimowych pokojach. Wydaje mi się, że zdradzając pamięć i ducha Willisa Winslowa, odczuwali większe podniecenie, niż gdy zdradzali go, kiedy żył. A teraz ludzie dziwią się, że ja i mój brat jesteśmy czubkami! Może się jednak nie dziwią. Może ja jestem ostatni, który jeszcze się dziwi. Bill trzyma mnie w uścisku ojcowych dłoni. Zamyka mnie w ramionach, przypominających ojcowe. Nie mogę oddychać. Boję się wciągnąć powietrze. Jeszcze okaże się, że pachnie jak nasz ojciec..