Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Przestrach, zdziwienie i ciekawość mocowały się ze sobą. Początkowa cisza, przerywana co parę chwil rytmicznymi sygnałami z zewnątrz, zaczęła wypełniać się wzbierającą falą głosów. Nie chciano wierzyć, aby tam się dostał człowiek, tak daleko od wylotów. I w jakim celu? A jednak… Gubiono się w domysłach, ale czcze były i dalekie od zadowalającego rozwiązania… * — Profesor Bradley? Tu prezydent Summerson. Zgłosisz się do mnie natychmiast. Że śpisz? No, to wstaniesz. Nie. Nie wypadek. Ale musisz tu być natychmiast. Oczekuję ciebie w gabinecie. Prezydent odłożył słuchawkę. — To nie wypadek — uśmiechnął się do siebie. Oparł plecy wygodnie o poręcz i czekał. Odruchowo podniósł wzrok na sufit, gdzie utkany w przepiękne wzory o pastelowych kolorach gobelin przykuwał oko harmonią rysunków i barw. Prezydent raptownie opuścił głowę. Czyżby wspomnienie dawno minionego dnia potrafiło zakłócić jego zimny spokój i równowagę? Summersonowi wydało się, że przez gabinet przebiegł jakiś nieprzyjemny złowrogi powiew. — Powiew śmierci… — wyszeptał w zamyśleniu i jakby usiłując ukryć przed samym sobą niedawną chwilę słabości, wykrzywił usta w cynicznym uśmiechu i mruknął: — Właśnie tak być powinno… Po kilku minutach mierzył wzrokiem wysokiego, siwego mężczyznę w okularach, który skłonił się z godnością. — Usiądź. Wezwałem ciebie tak obcesowo, bo mam pilną sprawę. Bardzo pilną i poufną. Georg Bradley poczuł, że dreszcz go przechodzi. Przypomniał sobie epizod ze swej młodości, epizod, który otworzył przed nim drogę do kariery pierwszego lekarza Celestii. Poprzedziła go rozmowa z Summersonem. Rozmowa zaczynająca się właśnie takim wstępem. — W niedługim czasie w separatce twego szpitala znajdzie się chory — rozpoczął prezydent — którego przywiozą z… wypadku. Ten człowiek nie ma wielkich szans na wyzdrowienie… Prezydent urwał. — Powierzasz mi wyleczenie go? — zapytał profesor po dłuższym milczeniu niby nie rozumiejąc niczego. — Właściwie… Tak. Zaopiekujesz się nim. Znowu zapanowało milczenie, którego Bradley uparł się nie przerywać. — Ale ten człowiek umrze — zapadło w ciszę. — Niech się dowiem, co to za choroba? — Bardzo ciekawa. Pacjent może ci posłużyć jako obiekt do naukowych obserwacji. Chodzi o wycieńczenie, ale wycieńczenie niecodziennego rodzaju. Jest ono wywołane długotrwałym przebywaniem na płaszczu Celestii, połączonym z posuwaniem się po jego powierzchni przy jednoczesnym przeciwstawianiu się sile rotacyjnej, która dąży do wyrzucenia śmiałka w pustkę. I to wszystko przy malejącym szybko dopływie tlenu. Profesor nie wytrzymał. — Jeśli tylko jeszcze żyje, pod moją opieką ten człowiek odzyska zdrowie. Summerson rad nie rad musiał odsłonić karty. — Człowiek ten powinien umrzeć. Wymaga tego dobro ludzkości. Cisza. Cisza groźna i zimna, jak w pustce kosmicznej, była mu odpowiedzią. — A więc? Bradley wiedział, że musi coś odpowiedzieć. Czuł prawie fizycznie ciężar losu, który go przygniatał. Wyprostował się instynktownie. — Nie mam wątpliwości co do twego zamierzenia. Tak samo jak nie czuję w sobie siły do wykonania go. — A przecież to takie proste — zachęcał prezydent. — Może proste. Jak każdy fach, o ile zna się go dobrze. Cóż, ja umiem tylko leczyć. — I lubisz zawód lekarza? — Bardzo. Jak zapewne mało kto, mogę powiedzieć bez zastrzeżeń, że odnalazłem swoją drogę. — Dzięki mojej pomocy, wydatnej pomocy — podkreślił prezydent. — Sądząc z rozmowy, mam powody wątpić, czy pamiętasz o niej. A przecież, gdyby nie ten szczęśliwy traf, że byłeś mi potrzebny, byłbyś może dotąd felczerem podającym usłużnie lancet Tortonowi. Okazałeś się bardzo zdolny, to prawda. Ale ilu zdolnych marnieje, powiedzmy sobie szczerze. Żeby być głośnym chirurgiem, nie wystarczy mieć złote ręce. Aby zdobyć pozycję, potrzeba poparcia sfer wpływowych, a tego nie posiadałeś. I gdyby nie to, że ja sam zająłem się twoją karierą, nie byłbyś dziś profesorem Bradleyem, o którym wie każde dziecko w Celestii. Wtedy byłeś mądrzejszy. Gdy dzięki mnie otrzymałeś stanowisko zastępcy Tortona i gdy przyszedłem do ciebie upomnieć się o zapłatę, rozumiałeś dobrze, iż jedynie bezwzględne posłuszeństwo sprawi, że zapomnę o twym pochodzeniu i otworzę ci drogę do przyszłości człowieka. Do tej pięknej przyszłości, której owoce teraz zbierasz. Ale wróćmy do sprawy. Teraz moja łaska jest ci szczególnie potrzebna. Summerson zlustrował badawczo kręcące się, wełniste, siwe włosy profesora w taki sposób, aby to nie uszło uwagi obserwowanego, i ciągnął dalej: — Stary jesteś. Przykre to, ale nie da się ukryć. Pożyjesz jeszcze rok, dwa, niech będzie dziesięć — życzę ci jak najdłużej. Ale kiedyś umrzesz. Byłoby źle, gdybyś umarł cały i zupełnie na zawsze — tak jak zdychają zwierzęta i Murzyni — silnie zaakcentował ostatnie słowo. Bradley zdziwił się i zapytał w najlepszej wierze: — Dlaczego tym, właśnie tym mi grozisz? — Zastanów się uważnie — odparł Summerson tonem, zimnej przestrogi. — Jak to? Czyż więc dusza człowieka może umrzeć? Racz mi łaskawie odpowiedzieć, Zastępco Pana Kosmosu. Prezydent utopił przenikliwy wzrok w ofierze. Splótł ręce na kolanach tak mocno, że mu żyły dłoni nabrzmiały, i wyrzekł wolno, cedząc każde słowo: — Dusza człowieka — nie! — A jakaż inna może istnieć? — Żadna. Dusza należy do człowieka albo jej nie ma w ogóle. — A więc… Czyżbym nie był człowiekiem? — głosem starego medyka targało zdumienie. — Bądźmy szczerzy — odparł prezydent z kamiennym spokojem. — Twoje pochodzenie… Bradley zrozumiał. — Pojąłeś? — zapytał Summerson szyderczo. — Mów dalej — wyrzekł profesor cicho, ukrywając twarz w dłoniach. — A więc wstydzisz się. To pierwsza kropla odkupienia. — Wstydzę się… otrucia Rosenthala. Za to powinienem ponieść najsurowszą karę. Wiem. I ani ty, ani sam Bóg, którego w Celestii zastępujesz, nie potrafi mi wytłumaczyć, że jest inaczej. — Bluźnisz — wnuku Murzyna! Cisza. Prezydent spostrzegł z zadowoleniem, że strzał był celny. Rozsiadł się wygodnie w fotelu i obserwował Bradleya spod zmrużonych powiek. Czekał, co ten powie. — Może istotnie bluźniłem — odrzekł złamanym głosem lekarz. — Bóg widzi, niech osądzi