Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

– Mogłeś zgubić siebie i podległych żołnierzy – mówił dalej książę – że nie wspomnę o tych dwóch mieszczanach. Jak mogłeś być tak lekkomyślny? I to ty, którego rozwaga nie raz była przykładem dla innych? Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego? Czewsker zdał sobie sprawę, że nie potrafi udzielić odpowiedzi, choćby i przyszło mu stać tak przed księciem dzień cały. Nie potrafi. Polowanie było udane, zamierzał już wracać – wszystko to pamiętał – ale co dalej? Wytężał umysł; przywołał pamięć i ujrzał siebie wyjeżdżającego z lasu, z tyłu pędzący oddział. Wszyscy krzyczeli, jak w bitewnym szale, ale co było wcześniej...? Nic. Mgła. Zakończone łowy i nagła szarża przez step, szalony pęd, szalony krzyk, żądza walki. I pewność własnych poczynań, pragnienie dotarcia do Santerav właśnie – wszystko tak oczywiste, że nie zastanawiał się nad tym do tej pory, dopóki pytanie księcia nie zerwało niepojętej zasłony. – Czewsker! – Tym razem okrzyk Pana Kentgerontmontu był naprawdę gniewny. Gradion drgnął, wykrzywił twarz. – Nie wiem – wykrztusił. – Jak to, nie wiesz?! Czy pomyślałeś o mnie? O panu, któremu służysz i o którego honor przysiągłeś walczyć? W jakiej sytuacji mogłeś mnie postawić, gdybyś przegrał? Gdyby wycięli was w pień, jak miałbym zachować twarz wobec Grademieuna, który zapewne z przyjemnością rzuciłby mi pod nogi twoją głowę? Wypowiedzieć wojnę czy przeprosić wielmożnego Wermontczyka, co? Może jednak przeprosić za rozbrykanych rycerzyków, hę? – Ale jednak nie przegrałem – zauważył Czewsker, może nazbyt śmiało. – I twoje to szczęście, jak rzekłem. Nie, nie minie cię jednak kara – zdecydował rozsierdzony Rollinaman. – Później do tego wrócę. Teraz mi powiedz, kim są ludzie, których przywiodłeś. – Ten dziwny starzec jest cudzoziemcem, panie. Prześladowanym przez księcia Grademieun. Poprosił o opiekę. – Wierzysz mu? Jak żyję, nie widziałem tu cudzoziemca. – Zabił strażnika Wermontu. Dlaczego miałby kłamać? – Może właśnie dlatego. Mówił, skąd pochodzi? – Nie... Nie pytałem. To niesamowity człowiek. Książę westchnął, zniecierpliwiony. – Co się z tobą dzieje, gradionie? Czyś na tym polowaniu pił zatrute wino, albo jakiś leśny czart podmienił ci duszę? Nie dość, że bezmyślnie zaatakowałeś wroga, to jeszcze przyprowadzasz jako jeńców jakieś dwa dziwolągi. I co mam z nimi zrobić? Co rozkażesz, panie. – Gradion Czewsker zacisnął mocno wargi, aż przybrały siny kolor. Rzecz w tym, że to, czego nie mógł pojąć książę Rollinaman, pozostawało tajemnicą również dla niego samego. Własne postępowanie wydało mu się teraz absurdem. – Na razie wtrącić ich do lochu – zdecydował książę. – Później przesłucham starego. Na wszelki wypadek. Tymczasem poczekajmy na reakcję Grademieuna. A gdyby ktoś pytał, to sugeruj, że to ja kazałem najechać Santerav. Rozumiesz? Ja! Ale tylko sugeruj. – Oczywiście – przytaknął z ulgą Czewsker, który teraz nagle nie mógł pojąć, po co przywlókł ze sobą tych dwóch. A jeszcze bardziej tego, że nie zastanawiał się nad tym w drodze. Co za diabeł go opętał? Gdy wychodził, Pan Kentgerontmontu go zatrzymał. – Mówiłeś, że najechałeś Santerav bez żadnych strat w ludziach? – zapytał. – Tak jest! Wrócili wszyscy. Jest tylko jeden ranny, i to lekko. – A zatem może nadszedł czas, by zdeptać wreszcie Wermont? * * * Cela, w której ich osadzono, przypominałaby grobowiec, gdyby nie okienko u szczytu, tuż pod sufitem, ale tak wąskie, że nie wymagało krat. Nawet gdyby wspiąć się do niego, z trudem można by przecisnąć przezeń rękę, a i tak pewnie nie na zewnątrz, gdyż nie pozwalała na to grubość muru. Ale wpadała przez nie chociaż odrobina dziennego światła. Za to okratowana była cała jedna ściana, ta z drzwiami, przez którą przechodzący dozorca mógł obserwować więźniów. Gdzieś z całkiem niedaleka dobiegały głosy innych pensjonariuszy lochu; nielicznych, jak zdążyli się zorientować. – To koniec – powiedział Cartesal, siadając na wiązce słomy. Mageot popatrzył na niego, nie bez pobłażliwości. – Koniec jest wtedy, gdy twoje serce przestaje bić, a ciało staje się tylko ochłapem mięsa – powiedział. – A i to nie jest wcale takie pewne. Więc nie mów mi o końcu. – Czy możemy cokolwiek zrobić? – Czekać – odparł Mageot i usiadł obok Czeladnika. – Na co? Na cud? – Właśnie tak. – Zaszeleściła słoma, z której Mageot mościł posłanie. – Na cud. Cartesal podniósł wzrok. – To ty, panie, sprowadziłeś do Santerav wojowników Kentgerontmontu, prawda? – spytał. W jego głosie brzmiała nadzieja. – Niezupełnie. Po prostu byli w pobliżu. Ale nie wątpię, że przyczyniłem się do tego. – Przyczyniłeś? – zdumiał się. – Magia, która we mnie tkwi, nie jest mi posłuszna. Przynajmniej zazwyczaj nie – rzekł Mageot. – To moc, jakiej nikt nie zdoła w pełni posiąść. Przynajmniej nie dziś. Nie my. Nie ludzie, jakich znamy. – Ty jednak ją okiełznałeś. Gradion Czewsker przybył z odsieczą. Mageot potrząsnął siwą głową. – Było akurat odwrotnie. W tamtej chwili to magia zawładnęła mną. Wykorzystała mnie, by przetrwać. Jestem tylko naczyniem. Jak wiadro nosiwody, które, puste, jest tylko stertą klepek spiętych stalowymi obręczami. Ale gdy napełnisz je wodą, bacz pilnie, by w wiadrze nie pojawiła się dziura, bo woda wycieknie i wsiąknie w piasek, skąd nie odzyskasz jej żadnym sposobem. Magia to woda, która sama potrafi zadbać o swoje wiadro. Uczyni wszystko, aby się w nim utrzymać. – Wodę można przelać w inne naczynie – zauważył roztropnie Cartesal. – Jak najbardziej. Nierzadko nawet trzeba, nic nie jest wieczne. Oprócz magii i gwiazd. Cartesal położył się na słomianym posłaniu. Patrzył wprost na wąskie okienko pod stropem. – Ale twoja magia zrobi to po raz drugi, prawda? – spytał. – Uratuje nas? – Uratuje mnie – sprostował Mageot. – A ja wezmę cię ze sobą, gdyż jesteś moim Czeladnikiem. Młody Crommelin długo jeszcze wpatrywał się w okno, aż w końcu zniknęły resztki światła; na zewnątrz zapadła noc. Korytarzem z rzadka przechodził dozorca i wtedy blask pochodni rozjaśniał zimne i wilgotne mury, gdzie nawet pająki z rzadka tylko decydowały się na założenie swej sieci. Ponownie przeszedł dozorca, znacząc swą obecność stukotem kroków i blaskiem światła. I nagle Cartesal przestraszył się. Wyobraził sobie, że oto magia opuszcza jego pana, porzuca nieprzydatne już naczynie i przenosi się w ciało dozorcy, człeka wolnego, zdolnego do opuszczenia więziennych lochów. A jego pozostawia tutaj, z tym starcem, pustym jak kokon po wylęgnięciu się motyla. * * * Gdy się obudził, ciemność zniknęła. Było jaśniej niż wczoraj, gdyż wschodzące słońce znalazło się akurat na wysokości szczelinowego okna i żółte promienie bez przeszkód padały na przeciwległą ścianę celi. Stało się teraz oczywiste, dlaczego mech gęściej obrasta kamień w tym miejscu. Mageot nie spał