Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Jack miał dłonie splecione pod głową, Puk leżał pod kątem prostym do niego i korzystał z jego brzucha jako podgłów-ka. Jedną rękę przerzucił sobie przez pierś, drugą, z papierosem między palcami, wyciągnął wzdłuż boku. Z wieżyczki popiołu niczym z kadzidła unosił się dym prosto w błękitne niebo. Kanciastości i zawijasy Przerzuciłem stronę czwartą i piątą. Mapa. Tym razem w innej skali, więk- szej. Poznałem znajome ulice i ścieżki całej dzielnicy bohemy otaczającej uniwersytet, razem z rzeką i parkiem, muzeum i galeriami sztuki. Wszelkie szczegóły narysowano z precyzją godną współczesnego kartografa, ale jednocześnie całość była niepokojąco, choć bardzo subtelnie odmienna od okolicy, którą tak dobrze znałem. Chryste, mój dom przy Bank Street powinien znaleźć się na mapie w tej skali - mieszkam niecałe pięć minut spacerem od starych klasztornych dziedzińców tworzących samo serce kampusu - ale moja ulica nawet nie była na niej zaznaczona. W jej miejsce pojawiła się rzeka, a cała sieć ulic i kamienic czynszowych została od- powiednio przesunięta. Dwie główne drogi, które powinny przecinać się pod kątem prostym, spotykały się i łączyły na skrzyżowaniu w kształcie li- tery Y. Zupełnie jakby bardzo drobne zmiany nawarstwiały się lawinowo. Plan miasta, który znalazłem na stronach szóstej i siódmej, wydawał się kompletnie nieznajomy. Pamiętam, że jako dziecko lubiłem patrzeć na architektoniczną makietę mojej szkoły i okolicy, wystawioną w głównym holu, gdzie dyrektor i zastępca mieli swoje gabinety. Jedna drobna rzecz się nie zgadzała - ka- mienne schody prowadzące z położonego wyżej parkingu, których nigdy nie zbudowano. Nie umiałem pojąć, że model może być zły. Nie dlatego, że uważałem, że schody powinny istnieć w rzeczywistości, skoro przed- stawiono je na makiecie, czy vice versa - byłem za mały, żeby zrozumieć, co właściwie mi przeszkadza - ale pamiętam własną dezorientację, mętlik w głowie z powodu tej niezgodności. Teraz, wiele lat później, czułem ten sam niepokój, tyle że głębszy. Odwróciłem kolejną kartkę i zobaczyłem miasto wraz z okolicą, linię wybrzeża i tereny wiejskie, które je otaczały. To zdecydowanie nie było miasto, które znałem. Moje leżało nad rzeką, ale nie u jej ujścia. Cała topografia wydawała się niewłaściwa, lecz jednocześnie rozpoznałem li- nię brzegową i wyspę leżącą w odległości krótkiej przeprawy promem od portu. Sam port znajdował się tam, gdzie w rzeczywistości rozłożyło się małe nadmorskie miasteczko z lodziarniami i automatami do gier, do którego w niedzielę jeździli emeryci i rodziny z dziećmi. Było tak, jakby moje miasto, przeniesione jakieś czterdzieści kilometrów na po- łudniowy zachód od swojego naturalnego położenia, musiało przysto- sować się do odmiennego ukształtowania terenu, przybrać trochę inny kształt. Na mapie jego miejsce zajmowała wioska otoczona przez pola uprawne. Macromimicon. Czyżby to zatem był atlas świata, który obrał inny kurs, ta wieś zamiast tamtej rozwinęła się w miasteczko, akurat z tego miastecz- ka wyrosło duże miasto? Odwróciłem kartkę. Nawet język, w którym opisano ulice, drogi, rzeki, miasta i wsie, wyglądał na produkt równoleg- łego rozwoju, złożony z kanciastości i zawijasów, trochę podobnych do rzymskiego alfabetu albo cyrylicy, ale nie całkiem takich samych. Dziw- ne, lecz wtedy nie przyszło mi do głowy, że książka może być wytworem fantazji. Niewykluczone, że przed takim wnioskiem powstrzymała mnie dokładność planu biblioteki. Albo aż tak mocno były we mnie zakorze- nione stare rodzinne legendy. Wiem tylko, co czułem: rosnące przekona- nie, że księga zawiera głębszą prawdę. Biblijna wieża -Jack! Nie odpowiedział. - Do cholery, Jack! - zawołał Joey. - Wpuść nas. -Wchodźcie. Przecież powiedziałem „proszę". Sterczeliśmy tam pół godziny i zza drzwi słyszeliśmy ciszę. Sam się niepokoiłem, ale Joey wpadł w przerażenie. Z furią w głosie przeklinał Jacka, obrażał go, powtarzał w kółko, jak głupio i bezsensownie się za- chowuje. Gdyby ktoś Joeya nie znał, mógłby pomyśleć, że bardziej złości go strata czasu i własna niewygoda niż coś innego. Ale ja wyczuwałem w nim strach i napięcie. Joey był gotów znienawidzić Jacka za to, co sobie robił. Za bardzo go to bolało. - Otwieraj, ty pieprzony dupku! Otwieraj, kurwa, te pierdolone drzwi, kutasie! Walił w nie pięściami, kopał, warczał i pluł