Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Luminara mogła tylko mieć nadzieję, że Huttowi nie udało się. doszczętnie zniweczyć ich wysiłków. Suubatar unosił ją w ciemną noc, a ona modliła się, żeby przedstawiciele unii dotrzymali słowa i powstrzymali się od debaty nad ewentualnym odłączeniem Ansionu od Republiki aż do czasu ich powrotu. Z doświadczenia wiedziała, że praktycznie niemożliwe jest anulowanie raz przeprowadzonego głosowania. Za ich plecami wściekły Baiuntu próbował zebrać grupę pościgową. Jego nadzieje na szybkie odzyskanie więźniów znikły jednak, kiedy zobaczył tłumek śmiertelnie przerażonych Qulunow, którzy uciekali na wszystkie strony ze zdewastowanego przez lorquale obozowiska. – Kretyni, idioci! Zbierzcie się! Zacznijcie myśleć! – wołał przywódca. Sadain stawał dęba pod jego ciężarem; jeździec z ogromnym trudem trzymał wodze, próbując jednocześnie zebrać choć kilku współplemieńców. Przejęty bez reszty uciekającymi więźniami i stratą nagrody, jaką sobą przedstawiali, nie widział, co się dzieje na kolizyjnym kursie. Sadain był jednak sprytniejszy: zrzucił go z grzbietu, a sam uciekł. – Ty nędzny, bezwartościowy... – Siedząc w błotnistej trawie, wódz Qulunow mało nie pękł ze złości. Co za noc! A tak się obiecująco zapowiadała. Ciężko dźwignął się na nogi i zaczął wściekle otrzepywać upapraną w błocie odzież. Jedno spojrzenie wystarczyło, aby stwierdzić, że jest sam. Wszyscy pozaświatowcy uciekli, choć nie mógł sobie wyobrazić, jakim cudem im się to udało. Czy przetrzymał ich dość długo, aby wydrzeć zapłatę od Hutta? Miał taką nadzieję. Trud, jaki sobie zadał, aby tych Jedi uwięzić, wciąż jeszcze był wart zachodu. A co do potrójnie przeklętego stada lorquali, to wreszcie sobie poszło i z pewnością pasie się teraz spokojnie gdzieś na południe od obozowiska, które zrównało z ziemią. A on siedzi tutaj w trawie ze świadomością, że czeka go krótki, ale błotnisty spacer do łóżka. Cóż, jego klan przechodził już gorsze koleje losu. Nie na darmo Baiuntu cieszył się opinią przewidującego przywódcy i przebiegłego kupca. Będą jeszcze inne dni, inne okazje do zarobku. Mądry handlarz wie, kiedy pogodzić się ze stratą, a kiedy walczyć o zysk. Wszystko zależy od tego, czy powstrzymali pozaświatowców dość długo, aby zadowolić zleceniodawców z miasta. Ruszył powoli w kierunku ocalałych prętów żarowych obozowiska. Coś zakasłało dyskretnie za jego plecami. Zrobił kolejny krok i kaszel rozległ się znowu. Obejrzał się, drżącymi palcami szukając miotacza, tego dobrego, który nabył na corocznych targach w odległym Piyanzi. Palce natrafiły na pustkę. Broń musiała wyśliznąć mu się z olstra, kiedy zrzucił go ten przeklęty sadain. Opadł na kolana i nie bacząc na błoto i deszcz, zaczął gorączkowo szukać miotacza. Ou, jest... leży sobie w trawie niedaleko Baiuntu. Teraz wszystko będzie dobrze, choć może nie tak, jak było tuż po zachodzie słońca. Z ulgą sięgnął po broń. W tym momencie nad miotaczem pojawiło się nagle troje oczu. Błyszczały czerwonym, morderczym blaskiem. Obok widniała druga trójka ślepiów, dalej trzecia i jeszcze jedna. Zagryzł wargi i rzucił się w kierunku miotacza. Jak na tak masywnego osobnika, Baiuntu był zdumiewająco szybki. Ale ani w połowie nie tak szybki, jak shanh. ROZDZIAŁ 14 Ranek przyniósł zmianę pogody i humorów. Stepy, oczyszczone przez nocną burzę, pachniały deszczem i wyglądały jak świeżo umyte i pomalowane. Słońce świeciło łagodnie, małe skrzydlate stworzonka żywiące się nasionami raźno szczebiotały, przelatując wśród traw, a nawet zazwyczaj niewzruszone suubatary pędziły z młodzieńczą sprężystością we wszystkich sześciu nogach. Jeźdźcy bez wątpienia jeszcze bardziej cieszyliby się z rześkiego poranka, gdyby nie byli zmęczeni całonocnąjazdą. Chłodne poranne powietrze działało jednak orzeźwiająco. Obi–Wan stanął w siodle i utrzymując doskonałą równowagę, zaczął wykonywać serię ćwiczeń rozciągających, nie zwracając zupełnie uwagi na galopującego pod nim wierzchowca. Para padawanów z podziwem obserwowała ten pokaz. Anakin wiedział, że gdyby spróbował takiej sztuczki, w okamgnieniu wylądowałby na trawie. To, co wyczyniał Obi–Wan, wymagało doskonałej koncentracji, pełnego zaufania do własnych możliwości, no i stalowych nerwów. Ale co w tym dziwnego? Jego nauczyciel znany był z doskonałej władzy nad wszystkimi funkcjami ciała. Luminara, jadąca tuż obok, od czasu do czasu zerkała w kierunku drugiego rycerza Jedi. Potrafiłaby naśladować jego ruchy, ale wolała odpoczywać. Rozejrzała się po stepie rozciągającym się przed nimi. Miała kilka pytań do przewodników. Łagodnie popędziła suubatara, żeby zrównać się z nimi, i pozostawiła Kenobiego w tyle. Obi–Wan został sam i napawał się w spokoju rozpościerającym się wokół łagodnie falującym morzem traw. Jak zawsze w przypadku nowego świata, wiele było do zbadania: geologia, klimat, najbliższa flora i fauna. Nie przypuszczał nawet, że Anakin obserwuje go uważnie z daleka. Uznał, że najczęściej trudno poznać, co jego mistrz sobie myśli. Czy taki właśnie jest los Jedi – coraz większe osamotnienie, oddalenie, zapomnienie? Kiedy patrzył na jadącą obok młodą kobietę, trudno mu było sobie wyobrazić bystrą i energicznąBarrissę przechodzącą tak drastyczną przemianę. Zresztą, szczerze mówiąc, również Luminara Unduli miała w sobie więcej życia niż Obi–Wan. Czyżby więc tylko Jedi płci męskiej byli skazani na przeżycie swoich dni w powadze i wewnętrznym skupieniu? Przyrzekł sobie w duchu, że jemu się to nie zdarzy