Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Śmiać się musiał w duchu pan Karol, lecz poddał się tej troskliwości o zdrowie swoje. Przez drogę admirował okolicę, położenie, pola, łąki, wiedząc, że tym się więcej wkupi w łaski majora, któremu Żabliszki rajem ziemskim się wydawały. Tak się dostali do dworku… i z pomocą majora, Roberta, sługi wydobyto z kocza mniemanego chorego, któremu się bardzo wyskoczyć chciało. Najlepszy pokój obok Roberta przeznaczano dla niego, wszystko było na zawołanie. Może być, że przyjmowany tak gościn nie uczuł niejaką zgryzotę sumienia, ale się mógł przed sobą wytłumaczyć, iż to była pia fraus.* Major w domu, zostawując młodzież z sobą, sam marszałkował, bo mu bardzo szło o to, aby przed obcym nie powstydził się swego gospodarstwa. Czasem zachodził do gościa na gawędkę i pociągniony jego dobrym humorem, swobodą i uprzejmością w obejściu, zasiadywał się przy nim dłużej, niż chciał. Nazajutrz zaraz, gdy sami pozostali, tak się jakoś złożyło, że pan Karol, niby od niechcenia szepnął staremu: — Proszę pana majora, czy też pan nie zauważył zmiany w synu swoim? Ja od czasu jak miałem przyjemność go widzieć — może mnie oczy mylą… ale upatruję bardzo znaczną… — Jak to? jak? — podchwycił major poruszony — w czym? — Mizernie wygląda… i posępny jest jakiś — odezwał się Karol. — Pan nie postrzegł tego?… Uwaga ta mocno uderzyła starego. — Pan dobrodziej to widzisz? — Może się mylę… — Na nieszczęście zdaje mi się, iż nie mylisz się pan, ja wiedzę toż samo… Rad bym był, żeby mnie myliły oczy. — Widocznie na zdrowie cierpi — dodał Karol. — Sądzisz pan? — Tak mi się zdaje… — Ja nawet już po cichu pytałem doktora — westchnął Jazyga — doktor plecie trzy po trzy… Zadumał się smutnie. Karol starał się zaraz czym innym zagadać i na chwilę o tym zapomniano, ale w majorze postrzeżenie to utkwiło mocno. Powróciwszy do swojego pokoju, siadł z fajką u komina i wzdychał ciężko. — Co tu począć? Z miłości nikt nie umiera, ale z tęsknoty się inne choróbsko gotowe przyczepić — i bieda! Następnych dni ciągle się wpatrywał w twarz syna, a wyobraźnia podrażniona zwiększała jeszcze oznaki cierpienia, jakie widział na niej. Karol ciągle kulał jeszcze, a gospodarz prawie rad był temu, bo z nim jakoś tak dobrze było w Żabliszkach, iż mu o, jego odjeździe pomyśleć było smutno. Wieczorem siadali ze starym do mariasza lub écarté, Robert albo im się przypatrywał, albo wychodził dla pisania listów, które co dzień jak dziennik przygotowywał na pocztę. Naówczas gość puszczał się w opowiadania rozmaite, szczególniej historii nieszczęśliwych miłości i ich fatalnych skutków. Major przeplatał je wspomnieniami pułkowymi. Karol umiał te powieści, które improwizował dla starego Jazygi, tak przybrać dobrze, iż się rzeczywistymi wydawały. Major dziwił się im, ale przeczyć nie śmiał. Czyniły one na nim wrażenie, o które opowiadający się starał. Działanie to jednak było tak powolne i nieznaczne, a ilekroć przyszło mówić o arystokracji i o małżeństwach, major tak energicznie wyrażał swe przekonania i stał przy nich tak uparcie, iż po kilku dniach Karol się wyrzec musiał niemal nadziei nawrócenia go, którą miał w początkach. Zaczynało go męczyć udawanie kulawego, a nawet pobyt w Żabliszkach, przywykły był bowiem do zmian, do innego życia, i koniec końców, wszelkie poświęcenie się ma granice. — Wdałem się podobno nie w swoją rzecz — mówił wzdychając położywszy się spać. — Majora ani ukąsić, tak twardy… Trzeba zmienić plan i zacząć z innej beczki… Znowu tedy zwróciwszy uwagę oj ca na stan zdrowia syna, rzucał myśl, że młodzieniec potrzebował rozrywki, że byłoby lekarstwem gdzieś go wyprawić — na przykład do Warszawy… Major prychnął tylko. — Gdybym wiedział, że mu to pomoże? — Nie zaszkodzi pewnie. Ja i tak powracać muszę do Warszawy, niech mnie odprowadzi, zapoznam go z młodzieżą. Zmarszczył się major. — Ale bo to ta teraźniejsza młodzież! — Mogę go wprowadzić między młodzież nieteraźniejszą — dodał Karol — ale słowo panu daję, gorzej by to jeszcze było… Teraźniejsza uczyła się ekonomii politycznej i po trosze medycyny… a dawna o obu wyobrażenia de ma. Rzuciwszy tę myśl, Karol dał jej kiełkować. Po południu major go o to sam zaczepił. Gdyby tak na niedługi czas pojechał, przewietrzył, rozruszał, może by to i dobrze było. — Ja bym służył za stróża i przewodnika — dodał Karol. — Lepszego mieć nie może. Przeszedłem przez szkołę doświadczenia… wierz mi pan… Następnego dnia major na osobności zapytał syna, czy by nie chciał pana Karola odprowadzić do Warszawy i trochę się rozerwać? Robert, któremu ta myśl nie przypadała do jego planów, lękając się przerwania korespondencji, nie widział ani potrzeby podróży, ani w niej przyjemności. Właśnie ten mały opór ze strony syna, majora skłonił do popierania projektu Karola. — Namawiaj go pan na to — szepnął — ja mu wspomniałem, przyjął to jakoś niechętnie, a tu się zawędzi. — Masz pan słuszność, niech się rozerwie, dla młodego to najlepsze lekarstwo. Tegoż dnia Karol zszedłszy się z Robertem, szepnął mu na ucho: — Ale jedźże pan ze mną do Warszawy! Jestem prawie pewien, że tam byśmy się z Adą spotkali… — Sądzisz pan? — zawołał chwytając go za ręce Robert. — Czyżby to być mogło? — Jestem pewien, że ją tam ściągniemy. Spuść się pan na mnie — i jedźmy… — A noga pańska i potłuczenie? — Nie czuję go już! Nie ma jak homeopatia! — Rzeczywiście? — zawołał zdumiony Jazyga. — Skutek bywa cudowny, powiadam ci, mógłbym dziś na konia skoczyć. Jedziesz ze mną? Zarumieniony Robert uścisnął go tylko