Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

I nie mam pewności, czy działo się naprawdę. Złudzenie mogło wynikać z faktu, że podświadomie oczekiwałem powtórzenia historii, jaka wydarzyła się, i to dwukrotnie, na Alfie. W najkrótszych rozbłyskach niby dostrzegałem to pastelowe kolory antykwariatu, to znowu fantazyjne wizje, które miały mi obrzydzić folgowanie rozpasanej wyobraźni. W gruncie rzeczy nie widziałem nic. I nie słyszałem głosu Stalowego, choć w jakiś nieokreślony sposób odczuwałem jego obecność. Usłyszałem go dopiero, kiedy rzeczywiście zrobiło się jasno. Ale wtedy znajdowaliśmy się już na innej planecie. Tej, na której widać przeczekują krytyczne momenty inspektorzy z całego wszechświata, gdy zdarzy im się, hm, awaria. Oprzytomniałem, rozejrzałem się i stwierdziłem, że jeśli wraz z moim Stalowym i jego pojazdem przeskoczyliśmy ponad czasem, to tym razem musiał to być skok fenomenalnie daleki, i nie w przeszłość, a w przyszłość. To znaczy, tak wtedy pomyślałem. Stałem na Omedze. Pomyłka była wykluczona. Jeśli nawet przedziwnym zrządzeniem natury istnieje gdzieś w najdalszych zakątkach kosmosu inna cywilizacja, owładnięta tą samą co mieszkańcy tej Ziemi manią wiązania wszystkiego ze wszystkim i jeśli w tym celu wznosi identyczne budowle, byłoby już doprawdy rzeczą zbyt absurdalną, żebyśmy teraz mieli zabłądzić akurat tam. A poza tym ja świetnie pamiętałem otoczenie małego placu, na którym się znalazłem. Te katedry różniły się przecież pomiędzy sobą. Zbyt mocno utkwiły mi w pamięci zarysy najbliższych budynków, które wówczas porównałem w duchu z oglądanym pod rozmaitymi kątami dziełem Niemeyera, zaprojektowanym dla grupki katolików w muzułmańskiej Casablance. Nie, o pomyłce nie mogło być mowy. A jednak… Przed chwilą pomyślałem: Jak mieszkańcy tej Ziemi…” Mieszkańców nie było. — Co się stało? — spytał Stalowy. Jeśli cokolwiek dało się wyczytać z jego twarzy, to jedynie to, że regularny kwadrat, wbrew wszystkiemu, co na ten temat mieliby do powiedzenia matematycy i krytycy sztuki, też może wyrażać skrajne osłupienie. — Czy nie sądzisz — wykrztusiłem — że to raczej ja powinienem wystąpić z tego rodzaju pytaniem? Przez chwilę milczał, wodząc nieprzytomnym wzrokiem po okolicy. Wreszcie rzekł: — Nic nie rozumiem… W tym momencie był mi bliższy niż Złoty. Ale, uwaga: Złoty zawsze wiedział, co się stało, gdzie jest i, co ważniejsze, gdzie jestem ja. Ten tutaj nie wie. Co będzie z nami dalej? Co będzie ze mną? Stalowy nie rozumie. No to jest nas dwóch. — Prowadziłeś mnie jakąś uliczką… — zacząłem bez przekonania — i nagle… — To wiem — przerwał. — Nie mam jednak pojęcia… — urwał i zamyślił się. Wyglądał jak zatroskany kontener. Odczekałem chwilę, odchrząknąłem i zagadnąłem: — Wrócę do siebie? — Co? — spojrzał na mnie, jakby zaskoczony faktem, że ktoś obok niego stoi. — Tak, oczywiście — powiedział tonem świadczącym, że myślami wciąż błądzi po nieodgadnionych drogach kosmosu, kryjących tyle niespodzianek, a niekiedy kończących się raptownie w ślepym zaułku. — Oczywiście — powtórzył machinalnie. — Przecież pojazd jest zaprogramowany. Słuchaj, nie zrobiłeś czegoś w tej uliczce, którą szliśmy do dzieci? Nie wyobraziłeś sobie chociaż jakiejś zmiany? — Niczego nie zrobiłem i niczego sobie nie wyobrażałem. To była awaria — udzieliłem mu wspaniałomyślnie jedynego możliwego wyjaśnienia. Zwrócił ku mnie twarz. Jego brwi utworzyły dwa proste trójkąty. — Jaka awaria? — Granica. Palnąłeś w barierę, a ja razem z tobą. Naprawdę będziemy mogli udać się stąd prosto na Ziemię? Od razu? — Ależ tak — rzekł z roztargnieniem. — Wrócimy jak zwykle, w tym samym momencie, w którym opuściliśmy twój instytut. Naturalnie, z punktu widzenia kogoś, kogo tam zostawiłeś. Nie zostawiłem tam nikogo prócz siebie. Tym bardziej miałem do kogo wracać. No dobrze. Skoro jest taki pewny… Ostatecznie jego fruwającej ciemności rzeczywiście nic nie mogło się stać i faktycznie musi być fantastycznie zaprogramowana. Najpierw sama przyleciała po nas z dachu do tego zaułka, a następnie bezpiecznie, przez ileś tam lat świetlnych, przywiozła nas aż tutaj. Przywiozła nas tutaj… Ale dlaczego tu jest pusto? Uspokojony co do własnej przyszłości rozejrzałem się ponownie. Doskonale pamiętałem twórczy rozmach miejscowych ludzi, ich optymizm, ich niezachwianą wiarę w ideę podjętego dzieła, na skalę wszystko ogarniającego bóstwa. Nie zostało nic. To znaczy, owszem, zostały budowle. Wspaniałe, monumentalne, o nieskazitelnie pięknych liniach, wyciągające strzeliste dachy i wieże ku jasnemu niebu. Ale u ich podnóża zalegała cmentarna cisza. Gmach banku genów, wówczas wyłaniający się zaledwie z fundamentów, stał gotowy i zacieśniał panoramę, jaką wtedy miałem przed oczami. Inne wolne parcele także już nie istniały. Dzieło budowy zostało zakończone. I skończyła się ludzkość. W powietrzu panował absolutny bezruch. Było kryształowo przejrzyste, ale najsłabszy wiatr zmieniłby to w jednej chwili. Wszystko wokół, ulice, miniaturowe skwery, załomy ścian i stropów, pokrywała gruba warstwa drobniutkiego pyłu. W tamtej bocznej uliczce kiedyś bawiły się dzieci. Mimo woli wytężyłem słuch, pragnąc wyłowić bodaj najsłabszy dźwięk świadczący o obecności życia, choć doskonale wiedziałem, że niczego nie usłyszę. Ten glob był martwy jak grób kosmonauty na asteroidzie. Wystarczyło zobaczyć jego jeden przypadkowo wybrany skrawek, by pozbyć się wszelkich złudzeń. Są rzeczy, co do których nie sposób się pomylić. A jednak, gdy tak nasłuchiwałem, dobiegł mnie ledwie uchwytny dźwięk. Czy raczej przydźwięk. Brzęczenie basowych strun w ogromnym instrumencie, przy pustej widowni i pod nieobecność muzyka, który mógłby tych strun dotykać. Znałem ten głos. Zwrócił mi na niego uwagę Złoty. Powtarzał: Omega, Omega. Ostatnia