Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Wierzyła, że Wilson uchroni kraj przed wplątaniem w wojnę europejską, i posyłała pieniądze wszystkim kobiecym organizacjom pacyfistycznym. Miała własny automobil i woziła go czasami po mieście, jeśli wypadło mu kilka mityngów w ciągu jednego wieczora. Serce zaczynało mu zawsze walić młotem, gdy wchodząc do sali słyszał gwar i szurgot gromadzącej się publiczności, robotników odzieżowych na Wschodniej Stronie, dokerów w Brooklynie, pracowników fabryk chemicznych i metalowych w Newark, salonowych socjalistów i radykalizujących sympatyków w Szkole Randów czy na dolnej Piątej Alei, wielkiej anonimowej mieszaniny wszelkich klas, ras i zawodów w Madison Square Garden. Lodowatą dłonią witał się na podium z przewodniczącym i pozostałymi mówcami. Kiedy nadchodziła jego kolej wejścia na mównicę, wszystkie patrzące na niego twarze zlewały się zawsze na moment w jedną szaro-różową masę, szum sali ogłuszał go i chwytała panika, że zapomniał wszystkiego, co ma powiedzieć. Potem dochodził go własny twardy wyrazisty głos, obijający się echem po ścianach i suficie, i spostrzegłszy, jak ludzie nadstawiają uszu i pochylają się ciekawie w krzesłach, zaczynał coraz wyraźniej rozróżniać rzędy uniesionych twarzy i grupki tłoczących się przy drzwiach osób, dla których zabrakło miejsca w krzesłach. Powoli zwroty takie, jak protest, akcja masowa, zjednoczona klasa robotnicza Ameryki i świata, rewolucja, rozpalały oczy i twarze słuchaczy płomiennym blaskiem. Z mównicy schodził na uginających się nogach, przecierając zapocone szkła i dotkliwie odczuwając niezdarność swoich długich chudych kończyn. Fania porywała go, gdy tylko mogła, mówiła mu z błyszczącymi oczami, że był wspaniały, i jeśli mityng odbywał się na Manhattanie, zabierała go przed powrotną jazdą metrem do Brooklynu na kolację gdzieś w śródmieściu, w podziemiu u Brevoorta albo w Kawiarni Kosmopolitycznej. Wiedział, że się w nim kocha, ale rzadko rozmawiali ze sobą o czymkolwiek prócz ruchu. Kiedy w lutym wybuchła w Rosji rewolucja , Ben i Steinowie przez długie tygodnie kupowali wszystkie wydania gazet i pochłaniali z przejęciem relacje korespondentów. Był to brzask Wielkiego Dnia, na całej Wschodniej Stronie i w żydowskich dzielnicach Brooklynu panowało karnawałowe podniecenie. Starsi państwo mieli łzy w oczach, ilekroć zaczynali o tym mówić. – Następna będzie Austria, potem Rzesza, potem Anglia, wszystkie ludy wolne – mawiał ojciec. – A na końcu i Wuj Sam – dodawał Ben posępnie zaciskając szczęki. Owego kwietniowego dnia, którego Woodrow Wilson wypowiedział wojnę, Fania położyła się do łóżka w ataku histerycznych spazmów. Ben poszedł ją odwiedzić w apartamencie Morrisa Steina i jego żony na Riverside Drive. Fania wróciła poprzedniego dnia z Waszyngtonu, gdzie próbowała z delegacją kobiet pacyfistek dostać się do prezydenta. Skończyło się na tym, że detektywi przepędzili je z ogrodów Białego Domu i kilka dziewcząt aresztowali. – A coś ty sobie wyobrażała? Kapitaliści prą do wojny. Mina zrzednie im dopiero, jak się dochrapią rewolucji. Chciała koniecznie, żeby z nią został, ale powiedział, że musi jeszcze wpaść do redakcji „Calla”. Wyszedłszy na ulicę, mimo woli zrobił wargami dźwięk swego ojca, jakby chciał splunąć. Postanowił, że jego noga nie postanie więcej w tym domu. Za poradą Steina zarejestrował się w komisji poborowej, ale na karcie napisał: oponent moralny. Wkrótce potem pokłócił się ze Steinem, który wyraził opinię, że nie ma rady, trzeba ugiąć karku przed nawałnicą. Ben odpalił, że co do niego, to będzie agitował przeciwko wojnie, dopóki go nie zamkną, i w rezultacie został bez pracy. Oznaczało to koniec studiów prawniczych. Co gorsza, Kahn nie chciał go przyjąć z powrotem do drogerii w obawie kłopotów z policją, gdyby się rozeszło, że zatrudnia radykała. Brat Sam, który pracował w fabryce zbrojeniowej w Perth Amboy i zarabiał ciężkie pieniądze, pisał raz po raz, żeby Ben dał wreszcie spokój głupstwom i przyjechał do nich do roboty. Nawet Gladys mówiła, że to szaleństwo i że nie przebije głową muru. Ostatecznie Ben wyprowadził się w lipcu z domu i zamieszkał znowu z Heleną Mauer w Passaic. Jego numer rejestracyjny nie został dotąd wylosowany , więc bez trudu dostał zajęcie w dziale wysyłkowym jednej z fabryk. Wszędzie obowiązywały nadgodziny, bo rąk do pracy ciągle ubywało wskutek szybko postępującego poboru. Szkoła Randów była już zamknięta, „Call” zawieszony i z każdym dniem nowi towarzysze godzili się z Wilsonowskim punktem widzenia. Rodzina Heleny i wszyscy znajomi zarabiali jak nigdy na nadgodzinach i śmieli się albo obruszali na każdą wzmiankę o strajkach protestacyjnych i rewolucji. Wszyscy dookoła kupowali pralki, Pożyczkę Wolności, elektroluksy, domki na raty, dziewczęta sprawiały sobie futra i jedwabne pończochy. Ben i Helena zaczęli się zastanawiać nad przeniesieniem do Chicago, gdzie wobblisi prowadzili nadal kampanię, gdy drugiego września agenci rządowi urządzili wielką obławę na działaczy IWW . Spodziewali się oboje aresztowania, ale jakoś ich pominięto. Spędzili deszczową niedzielę skuleni na łóżku w swoim wilgotnym pokoiku próbując ułożyć plan działania. Wszystko, w co wierzyli, rozsypywało im się w palcach. – Czuję się jak szczur w pułapce – powtarzała Helena. Ben zrywał się co jakiś czas z łóżka i zaczynał biegać po pokoju bijąc się otwartą dłonią w czoło. – Trzeba coś zrobić! Widzisz, czego dokonali Rosjanie! Któregoś dnia do działu, w którym pracował Ben, przyszedł agitator sprzedawać Pożyczkę Wolności. Był to butny młody człowiek w żółtym płaszczu od deszczu. Ben nie uznawał dyskusji w godzinach pracy, więc tylko potrząsnął głową i pochylił się z powrotem nad listą wysyłkową, którą przygotowywał. – Nie zechce pan chyba obniżać osiągnięć swego działu? Jak dotąd mamy stuprocentowe uczestnictwo. Ben spróbował się uśmiechnąć. – Przykro mi, nic na to nie poradzę. Czuł na sobie oczy wszystkich kolegów. Młodzieniec w żółtym płaszczu przestępował niepewnie z nogi na nogę