Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

— Uże pora. Twarz miał pogodną i uśmiechał się tymi swoimi wąskimi oczami szelmowsko jakoś, aż pojął ja wnet, panie, że cała ta wyprawa dzisiejsza na złość przewodniczącemu odbywać się musiała. Rychło ruszyli my w drogę na koniach jadący. Koni szli wolno i ostrożnie po stepi zlodowaciałym stąpając, ale szli przecież ciągle do przodu i do 191 przodu posuwając się. Wiatr i mróz szczypali w twarze i oddech koni tamowali nieraz, że zsiąść z nich trzeba było i za uzdę prowadzić je, żeby odpoczęli trochę. Dopiero z pierwszymi mrokami nocy zatrzymali my się w kołchozie, niedaleko miasta, co Czapajew nazywało się. Zmęczeni byli my okrutnie, a i koni legli od razu do stajni wprowadzone. Dopiero teraz zrozumiał ja, panie, że bez pomocy Starego nie przejechałbym samodzielnie onych lodowatych wiorst. Bułam wiedział, gdzie zatrzymać się, gdy wiatr jechać nie pozwalał, albo nachodził po drodze znajomych Kazachów, gdzie był ciepły ogień i gorąca herbata. Znał step od urodzenia, tak i wiedział, jak z nim obchodzić się. Dopiero drugiego dnia wieczorem dowlekli my się do pierwszych zabudowań Semipałatyńska. Wieczór już ciemniał na stępi albo mnie tak wtedy wydawało się, bo już od paru chwil był ja ślepy na oczy, zupełni nic nie widzący po całodziennej jeździe poprzez iskrzące się bielą śniegowe pola. Stary popatrzył na mnie i kazał rychło oczy zamknąć i szmatą obwiązać. Prowadził mnie teraz jak niewidomego głosem tylko posługując się. Takoj my przeprawiali się teraz przez rzekę Irtysz, gdzie na drugim brzegu Bułam-uły krewnych swoich odszukał. Żegnali my się ze sobą już następnego ranka i muszę panu powiedzieć, że pochlipywał ja wtedy, jakbym ojca własnego w ramionach trzymał. — Nu, czto ty synok — bronił się Bułam. — Nie nada — mówił — nie nada — ale ja słyszał, panie, że i jemu w ta pora głos załamywał się takoż. Stał przede mną zakłopotany, z tymi swoimi cienkimi oczami, sam nie wiedzący, co robić mu teraz na pożegnanie potrzeba. Aż nagle sięgnął za pazuchę głęboko i wyciągnął stamtąd wyszywaną kazachską chustkę. Powoli rozwinął ją i wydostał z niej trzy papiery dziesięciorublowe. — Weźmi, synok — powiedział — weźmi na drogę. Chryste panie, toż to był dla mnie majątek cały. Nigdy ja przedtem takiej chmary rubli na oczy swoi nie widział. Musiał Stary przechowywać te pieniądze na ciężkie czasy albo na czarną godzinę i pewni stanowili one cały jego majątek doczesny. Teraz uparł się, aby mi je wepchnąć do kieszeni fufajki. — Ja uże starik, mnie dienieg nie nada. Boże wielki, aż mi serce zadygotało w piersi i coś pod gardłem wzruszeniem ścisnęło tak, że sam nie wiem, kiedym nachylił ja się ku Staremu i rychło pocałował go w rękę. 192 Stary zbaraniał. Poczuł wilgoć na dłoni i głowę moją do rąk swoich pochyloną zobaczył. Nie wiem, czy zawstydził się wtedy, czyli też w ich zwyczajach despekt to był wieki, bo odwrócił się ode mnie rychło i odszedł spiesznie w stronę rzecznej przeprawy. Tuż za nim, krok za krokiem, człapała jego kobyłka wiernie jak pies za panem swoim idąca. Patrzył ja za nimi odchodzącymi, trzymając w zaciśniętej ręce w kieszeni fufajki ofiarowane mi ruble. Boże wielki, myślał wtedy. Więc i tacy ludzie nachodzili się wtedy w Związku Sowieckim. Tak, panie, nachodzili się tacy, bo byli takimi samymi niewolnikami jak i my do nich tamuj przywiezieni przymusowo. *** Dopiero po paru chwilach ruszył ja przed siebie ulicami Semipałatyńska w poszukiwaniu polskiego przedstawicielstwa, co do wojska naszego werbowało. Znalazł je szybko nawet na sąsiedniej ulicy. Wielkie nieba, ileż tam ludzi nazbierało się już, zbiorowisko całe. Jakby wszyscy Polacy, którzy do Azji Sowieckiej wywiezieni zostali, zbiegli się teraz, jak na zawołanie i do Armii Polskiej zapisać się chcieli. Tłum falował tamuj, kołysał się, kotłował, drapał się i śmierdział, bo chyba nigdzie na całym świeci nie było w ta pora tyle nędzy i tyle nieszczęścia razem zgrupowanego, jak przed tym domem polskim w mieście Semipałatyńsku. Tymczasem drzwi w przedstawicielstwie naszym zamknięte byli na amen, a na tablicy ogłoszeniowej duża kartka wisiała polskimi literami napisana: „Pobór do Armii wstrzymui się na razie". Byli wtedy i tacy, co patrząc na tę kartkę od razu na ziemi siadali bezradnie i zwyczajnie zaczynali płakać. Setki wiorst jechali przecież nadzieję z sobą wiozący, więc co im teraz robić wypada, narodowi biednemu, ot usiąść tylko i płakać. Do kołchozu droga daleka. Zresztą wracać tamuj to tak samo, jakby do tiurmy zgłosić się dobrowolnie. Toć przewodniczący kołchozu czeka tylko, żeby zastosować artykuł czterdziesty siódmy o samowolnym opuszczeniu pracy mówiący, a wtedy więzienie gotowe. Ot i popatrz pan, jeszcze jedno nieszczęście zwaliło się na nas, jakby do tej pory za mało ich było. Mieli my do Ojczyzny wracać, a tu Ojczyzna pobory do wojska wstrzymała. Stał ja tedy, na tym placu, pośród narodu rozgoryczonego, i na razie słuchał tylko, co ludzi zamiarują robić teraz i jak postępować zamiarują