Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Nie mam zamiaru opowiedzieć ci o Sylvii, choćbyś nie wiem jak prosiła. Mam prawo do swoich sekretów. Gwen cisnęła butem o ścianę. — Dobra! Laski bez. Myślisz, że mi zależy na tych twoich ohydnych sekretach? I tak znam jeden z nich! Jesteś zazdrosna o Clementine Lawrence! Marigold oblała się rumieńcem. Skąd, u licha, Gwennie o tym wie? Przecież nie wspomniała jej słowem o Clementine. — Ha! — Gwennie zachichotała złośliwie. Musiała znaleźć ujście dla swego gniewu i podręczyć kogoś, a miała pod ręką tylko Marigold. — Co, myślałaś, że nie wiem? Przede mną nic się nie ukryje! Ojejku, ale miałaś kwaśną minę, gdy chwaliłam jej portret! Że też jesteś zazdrosna o nieżyjącą już kobietę, której nie widziałaś na oczy! Nigdy nie słyszałam o czymś tak głupim! Marigold zżymała się, słuchając słów Gwennie, a najbardziej zabolało ją to, że były prawdziwe. Zapiekła nienawiść do Clementine narastała z każdym dniem. Marigold chciałaby przestać jej tak nienawidzić, przeżywała przecież prawdziwe katusze. Myśl, że Gwennie odkryła jej słabość, też była torturą. — Nie dziwota — ciągnęła Gwen. — Pierwsza pani Leandrowa była o niebo ładniejsza od twojej matki. Jasne, że twój ojciec bardziej ją kochał. Moja mama mówi, że wdowcy żenią się ponownie tylko po to, by mieć gospodynię domową. Mogłabym godzinami patrzeć na fotografię Clementine. Jak dorosnę, sfotografuję się w takiej samej pozie, tak samo upnę włosy i będę wpatrywała się w lilię. Na pewno nigdy nie obetnę włosów na krótko. To takie pospolite. — Księżniczka Varvara też miała krótkie — odpaliła Marigold. — Rosyjskie księżniczki się nie liczą. — Jest spokrewniona z królową Wiktorią. — To ona tak twierdzi. Nie masz co zadzierać przy mnie nosa, Marigold Lesley, tylko z tego powodu, że odwiedziła cię księżniczka. Jestem… demokratką! — Wcale nie. Demokraci są tylko w Stanach! — No, w każdym razie jestem takim kimś, kto za nic ma królów i królowe, zapomniałam, jak to się nazywa. A jak już rozmawiamy o polityce, zamierzam zostać konserwatystką. Sir John Carter jest o wiele przystojniejszy od naszego liberała. — Nie możesz zostać konserwatystką! — zawołała Marigold, oburzona tą wywrotową ideą. — Przecież, przecież… urodziłaś się liberałką! — To się jeszcze okaże. No! — Gwen zdjęła ubranie i wcisnęła na siebie kusą, bawełnianą koszulkę nocną, wygrzebaną skądś przez Tabby. — Czas na modlitwę. Dość już mam klepania w kółko tego samego paciorka. Mam zamiar wymyślić sobie coś nowego. — Myślisz, że to bezpieczne? — spytała z powątpiewaniem Marigold, wychodząc z założenia, że gdy jest się w nieznanym miejscu, lepiej trzymać się wypróbowanej modlitwy i sprawdzonych poglądów politycznych. — Czemu nie? Już wiem, co zrobię. Powiem twoją modlitwę, tę, co wymyśliła dla ciebie ciocia Marigold. — Nie wolno ci! — zawołała Marigold. — To jest moja własna, osobista modlitwa. — Samolubna świnia — orzekła Gwen. Marigold nie odezwała się ani słowem. Może i było to samolubne. Ale Gwennie i tak zrobi, co jej się spodoba. Już Marigold znała swą kuzynkę! Wiedziała, że ukochana modlitwa zostanie sponiewierana na zawsze, jeśli wypowie ją ta diablica z Wiklinowego Wzgórza. Gwennie uklękła, zezując na Marigold. W ostatniej chwili zmiękło jej serce. Nie była przecież znowu taka zła. Ale skoro zapowiedziała, że wymyśli nową modlitwę, nie zamierzała się wycofywać. Odkryła jednak, że wcale nie tak łatwo ją wymyślić. — Dobry Boże — zaczęła powoli — proszę cię… och, proszę cię, nigdy nie pozwól, abym miała takie brodawki jak Tabby Derusha. O chleb codzienny się nie troszcz, jestem pewna, że mi go nie zabraknie, ale błagam, daj mi mnóstwo puddingu, ciasta i dżemu. I pobłogosław, proszę, wszystkich, którzy na to zasługują. No! Załatwione! — oświadczyła, wskakując do łóżka. — Jestem pewna, iż Bóg pomyśli sobie, że to śmieszna modlitwa — stwierdziła Marigold. — A nie sądzisz, że On też chce się czasem trochę pośmiać? — spytała Gwennie