Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Podczas lanczu wszyscy milczeli. Cisza wcale nie pomagała mi zebrać myśli. Matka, Lisa i Bart nie 132 o Lance Armstrong chcieli niczego na mnie wymuszać: według nich sam powinienem podjąć decyzję. Pytałem ich o opinie, ale były one bardzo ostrożne. - W Houston powiedzieli - nie dawałem za wygraną - że mam duże szanse na wyleczenie. Tutaj lekarze zaproponowali zmianę protokołu. Może mają słuszność? Nikt nie odpowiedział. Ani matka, ani Lisa, ani Bart nie chcieli zająć stanowiska. Uważali, że to ja muszę podjąć decyzję. Ona ma być tylko moja. Jedząc kanapki, przemyślałem wszystko jeszcze raz. Chciałem się upewnić, że dobrze oceniam lekarzy i w pełni rozumiem zaproponowany przez nich plan terapii. Byłem w punkcie wyjścia. Już pogodziłem się z tym, że nie wrócę do kolarstwa. Wyglądało jednak na to, że doktor Nichols i doktor Shapiro byli innego zdania. Według nich nie wszystko było stracone i wcale nie musiałem porzucać myśli o braniu udziału w wyścigach. Postanowiłem im zaufać. Przypadł mi do gustu ich luźny sposób bycia oraz to, że nie byli bufonami i nie gnębili pacjentów czarnymi wizjami. Byłem przekonany, że niczego nie udają, nie kłamią i wiedzą, o czym mówią. Nabrałem pewności, że Nichols i Shapiro są tacy, na jakich wyglądają: dwaj może nieco zmęczeni, starsi lekarze, ale dobrze znający się na swoim fachu. Zdałem sobie też sprawę, że nie mogłem trafić lepiej. Stawiałem doktorowi Nicholsowi trudne pytania, a on odpowiadał spokojnie i szczerze. Nie wynosił pod niebiosa swojej kliniki i nie zachowywał się jak kupiec, który za wszelką cenę chce sprzedać swój towar. Okazywał wielki szacunek dla innych lekarzy. Zachowywał się jak profesjonalista, robiąc wszystko, aby być wiarygodnym. - Ci lekarze wiedzą chyba, co robią - przerwałem nagle milczenie. - Polubiłem tych facetów. Podoba mi się też to miejsce. Jeśli już mam poddać się operacji mózgu, to chyba nie znajdę lepszego lekarza od doktora Shapiro. Jemu ta operacja nie wydaje się czymś nadzwyczajnym. Zostanę tutaj - dodałem na koniec. Na moje słowa twarze matki, Lisy i Barta rozjaśniły się. - W zupełności się z tobą zgadzam - odparł Bart bez wahania. - Sądzę, że to dobra decyzja - powiedziała matka. Wróciliśmy do Centrum Medycznego Uniwersytetu Indiana i ponownie spotkałem się z doktorem Nicholsem. Rozmowa z rakiem o 133 - Przekonał mnie pan - oświadczyłem. - Zdecydowałem się na pańską terapię. - Wspaniale - odparł Nichols. - Proszę przyjechać do kliniki w poniedziałek. Zrobimy wówczas dodatkowe badania. We wtorek będziemy pana operować. Nichols poinformował mnie, że zaraz po operacji rozpocznę pod jego kierunkiem nową procedurę chemoterapii. Przywołał do gabinetu pielęgniarkę z oddziału onkologicznego, LaTrice Haney, która miała zajmować się mną podczas pobytu w szpitalu. Usiedliśmy przy stole, aby ułożyć szczegółowy plan leczenia. - Proszę się nie obawiać, nic mi nie będzie - powiedziałem. - Niech pan zastosuje najsilniejsze środki. Proszę zaaplikować mi podwójną dawkę, aby mieć pewność, że rak zostanie pokonany. Niech pan go zabije. Nichols i LaTrice starali się wyprowadzić mnie z błędu. - Chemia nie tylko może zabić raka, ale i pana - wyjaśnił Nichols. - Wszystko jest możliwe. Miałem mędik w głowie. Nie otrząsnąłem się jeszcze po tym, co usłyszałem w Houston. Przecież lekarz tamtejszej kliniki chciał mnie właściwie zabić, aby potem mnie przywrócić do życia. Przynajmniej tak to zrozumiałem. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że chemia jest niezwykle szkodliwa. Zbyt intensywna terapia mogłaby spustoszyć mój organizm. Doktor Nichols zamierzał odczekać przynajmniej tydzień i dopiero rozpocząć następny cykl chemoterapii. Było to związane z utrzymującym się po pierwszym leczeniu chemią niskim poziomem białych krwinek. Lekarz stwierdził, że pierwszy cykl terapii VIP-em rozpocznie się w chwili, gdy będę do tego fizycznie gotowy. LaTrice Haney przejęła prowadzenie rozmowy. Wyglądała na zrównoważoną i doświadczoną pielęgniarkę. Dopiero później poznałem ją również z innej strony. LaTrice okazała się osobą niezwykle dowcipną, a jej wiedza o chemoterapii nie ustępowała wiedzy lekarzy. Przekonałem się o tym, gdy rozpatrywaliśmy kolejne punkty protokołu. Niczym belfer wyjaśniała mi wówczas nie tylko, jak działa dany lek, ale również, dlaczego tak właśnie działa. Starałem się zapamiętać wszystkie te informacje. Postanowiłem interesować się wszystkim, co 134 o Lance Armstrong mogłoby mieć wpływ na moje zdrowie. Matce, która przysłuchiwała się naszej rozmowie, jedna myśl nie dawała spokoju. -Jakie będzie samopoczucie syna? - zapytała. - Prawdopodobnie będzie miał zawroty głowy - odpowiedziała LaTrice. - Niewykluczone również, że będzie wymiotował. Dysponujemy jednak nowymi lekami, które powstrzymują odruchy wymiotne. A nawet eliminują. LaTrice objaśniła, że każda kropla chemii, którą wleją we mnie, będzie dokładnie odmierzona. Tak samo mierzone będzie wszystko to, co mój organizm wydali. Wyjaśnienia pielęgniarki były tak klarowne i rzeczowe, że nie miałem dodatkowych pytań. Odpowiadająca ze znawstwem i spokojem LaTrice rozwiała też wszelkie wątpliwości matki. oooooooooooo Na początku tygodnia wróciliśmy do Indianapolis. W mniejszej torbie matka przywiozła teczkę z wynikami badań, a w dużej torbie podróżnej zestaw moich witamin i leków. Na prawie trzy tygodnie zatrzymała się w jednym z małych pokoi gościnnych znajdujących się przy szpitalu. Nie wzięła ze sobą nawet ciepłego swetra. Kiedy lądowaliśmy w Indianapolis, było zimno. Wychodząc z samolotu, matka zabrała koc, aby okryć nim zmarznięte ramiona. W Centrum Medycznym Uniwersytetu Indiana udaliśmy się do rejestracji. Matka kilkakrotnie przekopywała torbę, szukając odpowiedniej kartki z wynikami. Po zanotowaniu wszystkich koniecznych informacji pielęgniarka zadała mi kilka dodatkowych pytań. -Jakie jedzenie lubi pan najbardziej? - zwróciła się do mnie. - No cóż - westchnąłem. - Nie mogę jeść słodyczy. Nie jadam wołowiny. Wystrzegam się serów. Zostały mi tylko naturalnie karmione kurczaki. Pielęgniarka popatrzyła na mnie z ukosa. - A co może pan jeść? - ponowiła pytanie. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Wydawało mi się, że przyjechaliśmy do szpitala, a nie do restauracji. Matka dostała napadu Rozmowa z rakiem o 135 furii. Wyprostowała się, wypięła biust i ledwo panując nad głosem, rzekła: -Jutro mój syn będzie miał operację na mózgu, a pani nam tu zawraca głowę ulubionymi potrawami — matka urwała, aby po chwili dodać: - Kierujemy się zaleceniami dietetyka