Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Siedli naprzeciwko, gość na łóżku, które zadzwoniło pod jego ciężarem, Martyniak przysunął się do niego z krzesłem. - Zapalcie. Świństwo te papierosy. Podrabiane. I gładząc dłonią kolano, powiedział: - Więc żyjemy. Polutek tu jest. Inni nie wiadomo. Poszli do Abrahama na piwo. Martyniak zapytał: - Ale Warszawa, panie redaktorze. Co to będzie? Miasto nam rozbijają w drobny mak. Wzrok Borkowskiego był nieobecny. - Trudno. Ofiary muszą być. Ale Rosjanie, choćby i nie chcieli pomagać, nie mogą tak stać. Same konieczności strategiczne muszą ich pchnąć. Miasto, cóż miasto. Odbudujemy. Przechylił się ku Martyniakowi. - Ale do rzeczy. Jest tak. Nie możemy siedzieć bezczynnie. Trzeba działać. Zaczynamy na nowo wydawać pismo. Pieniądze są. Martyniak myślał: więc to to. Oni nigdy nie zostawią w spokoju. Tu miasto się pali, a oni pismo. Po co i co tam wewnątrz, to ich nie obchodzi. Ostrożnie wybadywał tamtego: - Może to i dobrze byłoby. Tylko gdzie tu o tym myśleć? Ani papieru, ani drukarni. I co dzień łapanki. Kolportażu nie da się zorganizować. Borkowski przeciął: - Głupstwo. Za pieniądze wszystko jest. Papieru, ile chcąc. Choćby na powielaczu. Ale drukarnia będzie. Sami Niemcy wynajdą w Warszawie. Teraz nawet Hitlera gotowi dostarczyć, byle im dobrze zapłacić. A umieścić choćby tu w szopie, w ogrodzie. Dobre miejsce. Martyniak rozważał, z której zacząć strony. Wreszcie odezwał się: - Sam pan mówi, panie redaktorze, że tu przyjdą Rosjanie. Tamten uderzył pięścią w kolano. Łóżko zadźwięczało. - No to co? Tu pełno takich, co kupują złoto i chcą uciekać z Niemcami, na Wiedeń. Ale ja zostanę i wy zostaniecie, Martyniak. Ktoś musi robić robotę. Nie daliśmy się Niemcom, nie damy się i Rosjanom. A za nami jest Ameryka. Ona nie dopuści. Znów powracało wszystko z tych lat. Przyglądał się Borkowskiemu. Widział go teraz inaczej niż wtedy. Nie miał już respektu dla jego energii. Dziwił się, że tak długo był w jego mocy. Eech, tacy jak on. Chciałby wstać i splunąć. Ale siedział spokojnie i słuchał. - Wy Martyniak jesteście potrzebni. Wiem, że zgodzicie się. Składaliście przysięgę. Byliście dobrym żołnierzem. Kraj was dziś potrzebuje. Zapytał: - To kiedy to pismo, panie redaktorze? Już zaraz? - Jak najprędzej. A jak będzie miejsce na drukarnię, znajdzie się drukarnia. Tam gdzie mieszkam, niemożliwe. Szpilki nie wsadzić. Tam gdzie Polutek, w jednej willi pięćdziesiąt osób. Martyniak prowadził wzrokiem po nieheblowanych deskach podłogi. - To ja się rozglądnę. Może tu, a może gdzie indziej. Jak co znajdę, to dam znać. Gdzie pana redaktora szukać? Borkowski powiedział mu adres i dawnym zwyczajem zażądał, aby adres powtórzył. Kiedy odprowadził go i zamknął za nim furtkę, podszedł do bratowej. Przerwała kopanie. - Co to za jeden? Czego chciał? - E, taki z Warszawy. Ale co chciałem Zosi powiedzieć. Że ja pewnie tam pojadę, do Częstochowy, do Teofila. - Znowu te wasze konspiracje. Mało wam nieszczęścia. - Nie żadne konspiracje. Jak wyjadę, to jakby ten przyszedł, Zosia powie, że wyszedłem z domu i Niemcy zabrali mnie w łapance. Bo jak będzie tu przyłaził, to nic dobrego tu dla was. XX Foka widział gmatwaninę spiętrzonej urwiskami pustyni, wstrząsanej pośpiesznym biciem pulsu w skroniach. Trząsł się w gorączce, poza tym był tylko lekko ranny: kula zdarła mu płat skóry z ramienia. Wysiłek jego myśli zmierzał do trzymania się w pobliżu Michała. Byle nie stracić go z oczu. To, co ich dzieliło, nie liczyło się teraz, zarośnięta twarz Michała, krople potu na jego czole, podarta bluza były jedynym punktem, którego można było się uczepić. Ulice, na których się znaleźli, były rzędami poobtłukiwanych ruin, w których mrowiła się masa ludzka zgoniona tutaj przez zaciskający się pierścień boju. Dowiedzieli się, że próba przebicia się do Śródmieścia, podjęta dwa dni temu, nie powiodła się i że otrzymali rozkaz użycia kanałów. Przechodzenie do Śródmieścia kanałami już się rozpoczęło. Foce wrócił nagle automatyzm tamtego jego dążenia, jakby zepsuty zamek znowu wskoczył w swoje łożysko. Nie przedstawiał sobie tego, co się zdarzyło, wiedział tylko, że to było straszne, że odtąd należy robić co można, aby zatrzeć to, usunąć z pamięci, tylko Katarzyna trwała niezmienna, tym nie dotknięta, i tylko ona mogła mu dopomóc. Jakby z daleka dochodził go głos Michała: "Cierpliwości, przyjdzie na was kolej. Wszyscy nie mogą wyjść równocześnie". Poczucie bezsensu, nieszczęścia i chaosu było tak silne, że czuł je jak mdłości, wlokąc się za Michałem