Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Skalny występ zwężał się coraz bardziej i obniżał ku zaporze, aż wreszcie wędrowcy zatrzymali się na szerokim szczycie zaklętej przegrody. Spojrzeli w dół i przed siebie. Łożysko wyschłej rzeczki nadal biegło po drugiej stronie, a wysoko na skałach pozostały ślady wody, jakby kryształowa tama stworzyła niegdyś małe jeziorko. Gdzieniegdzie na tle szarych skał połyskiwały jaskrawe plamy, które Kadiya początkowo uznała za kwiaty. Potem jednak spostrzegła, że były to niewielkie wykwity czerwonych i żółtych kryształów, takich samych jak te, którymi usiana była tama. Oto więc pokonali zaporę. Teraz musieli znów zejść w łożysko potoku, gdyż półka skalna stałą się tak wąska, że dalej nie mogli już nią iść. Opuścili związane sznurem sakwy. Później Sindonowie trzymali liny, po których zeszli Odmieńcy, Hassitti i Kadiya. Zaginieni po kolei poszli ich śladem, aż w końcu tylko Lamaril i Fahiel pozostali na górze. Obaj uklękli i przytknęli różdżki do kryształowej zapory. Zdawało się, że chcą wywiercić w niej dziury, jak czynią to budowniczowie łodzi w pniu drzewa. Różdżki zagłębiły się w skale. Okręciwszy wokół nich linę, Lamaril i Fahiel zsunęli się w dół jeden obok drugiego. Kiedy ich buty zazgrzytały na żwirze, wypełniającym dno wyschłego potoku, pociągnęli za linę. Rozległ się wysoki, przenikliwy gwizd. Obie różdżki wysunęły się z kamienia, wzniosły w powietrze, a następnie opuściły prawie do samych rąk swych panów. Lamaril przesunął palcami po dziwnym orężu, będącym jednocześnie narzędziem. Kadiya dostrzegła tylko ten gest. Nie widziała ukrytych pod hełmem rysów Zaginionego, ale wyczuła niepokój obu Sindonów, jakby w jakiś sposób pomniejszyli Moc, którą mogli przywołać. Jeśli tak się rzeczy miały, Strażnicy szybko się z tym pogodzili, gdyż Lamaril zaraz potem zwrócił się do pozostałych wędrowców. - Idziemy tędy. Uważajcie tylko, by nie dotykać kryształów. Są czymś w rodzaju wartowników, a my nie znamy ich Mocy. Tak ostrzeżeni, ruszyli jeden za drugim, obserwując grunt i omijając błyszczące plamy. Zapach plagi nadal przenikał powietrze, ale nie był tak mocny jak na mokradłach. Kadiya rozglądała się ostrożnie, wypatrując nie tylko niebezpiecznych kryształów, lecz także roślin, które mogły być skażone. Jak dotąd, widziała tylko nagie skały. Koryto potoku podnosiło się nieznacznie i pomimo wysokich skał parowu widzieli z oddali ciemny masyw górski. Zimny wiatr ze świstem smagał ich śniegiem. Światło dzienne, przed którym osłaniały ich skalne ściany, szarzało. Przed zmierzchem nie znaleźli wolnego od kryształów miejsca, na którym mogliby rozbić obóz. A przecież trzeba odpocząć i się posilić, przynajmniej Odmieńcy, Hassitti i ja tego potrzebujemy, pomyślała Kadiya. Może Sindonowie mogą się bez tego obyć? W miarę jak robiło się coraz ciemniej, kryształy' zaczęły świecić. Dawały dość światła, by wędrowcy mogli je omijać. Jednak dziewczynie zdawało się, że jak sięgnąć wzrokiem, nie ma im końca. Jak sięgnąć wzrokiem... Nagle uświadomiła sobie, że drogę przed nimi przesłania lekka mgiełka, zupełnie jak w krainie bagien. Ale przecież tutaj nie ma wody rodzącej mgłę?! Mgła dziwnie zgęstniała na brzegach. Zapach zarazy stał się silniejszy. Kadiya zwolniła kroku i wysłała w myśli ostrzeżenie z nadzieją, że odbiorą je wszyscy. A jednak Sindonowie nawet nie zmniejszyli tempa. - Lamarilu! - Spróbowała dogonić przywódcę Zaginionych. - Przed nami jest żółta zgnilizna... - Nie ma innej drogi, Królewska Córko - odpowiedział. Chciała się zatrzymać, powstrzymać Odmieńców i Hassitti. Sindonowie mogli uznać plagę za niezbyt groźną chorobę, ale ona już ją widziała w działaniu. Kadiya z trudem i powoli wyciągnęła czarodziejski miecz. Wbił się głębiej w pochwę podczas wspinaczki. Dostrzegła mdłe światełko - zaklęte oczy były półotwarte i lśniły słabą poświatą. Żyły i już raz wypaliły plamy zarazy na ziemi - lecz czy wytrzymają to ciągłe zapotrzebowanie na swoją Moc? Mgła zamieniła się w ciemną zasłonę tak gęstą, że wydawała się namacalna. Widzieli ją przed sobą coraz bliżej. Kadiya wciąż wąchała powietrze. Jak dotąd smród plagi się nie nasilił. Lamaril skierował do przodu swoją różdżkę. Strzeliła z niej wiązka światła nie grubsza niż palec Kadiyi. Dowódca Sindonów, podnosząc i opuszczając różdżkę, kroił mgłę jak nożem. Ciemna mgła nie rozproszyła się wszakże. Zamieniła się w długie wstęgi, które wyciągały się w stronę wędrowców. By-łażby to też iluzja? Kadiya uznała, że nie. Nie był to także jakiś Strażnik pozostawiony przez Zaginionych. Jedno z ciemnych pasm sięgnęło w lewo. Jakiś Hassitti - Quave - przylgnąwszy do kamienistego podłoża, wycofał się skulony. Lalan podniosła różdżkę tak jak bicz i uderzyła nią wędrujące pasmo mgły. Ta się cofnęła, jakby była rozumną istotą, ale na kamieniu, którego dotknęła, pozostała plamka połyskliwego szlamu, od której buchnął odór zgnilizny. Trzech Sindonów podeszło do swojego dowódcy. Z czubków ich różdżek trysnęło światło, które następnie przeskoczyło na wijące się strzępy mglistej zasłony. Miotały się i skręcały w płomieniach, jak palące się żywcem istoty. Potem zniknęły i wędrowcy znów widzieli przed sobą przestrzeń. Na drodze, którą mieli pójść, pozostały jednak rozsiane śmierdzące plamy. Kadiya zamachnęła się mieczem, kierując czarodziejskie oczy na pierwszą kroplę żółtego szlamu, lecz nie wysłuchały one rozkazu i to jeden z Sindonów musiał spalić plamę różdżką. Kadiya była wstrząśnięta i z niedowierzaniem patrzyła na broń, której tak długo ufała. Oczy były otwarte, dobrze je widziała: zielone oko Odmieńca, brązowe, usiane złotymi plamkami - jak u ludzi, oraz większe i jaśniejsze, takie widziała w twarzach Sindonów. Oczy patrzyły - tylko patrzyły - albo czekały. Na co? Zachowywały siły na jakąś późniejszą okazję? Miała zamęt w głowie, cisnęły się pytania, tłoczyły odpowiedzi. Nie wypuszczając z rąk obnażonego brzeszczotu, ustawiła się za Sindonami, wśród Odmieńców i Hassitti, którzy teraz trzymali się z tyłu. Mgła zniknęła i dziewczyna dobrze widziała wszystko przed sobą. Koryto potoku biegło wciąż dalej i dalej, ale z lewa dostrzegła, wyrąbane bokiem w skale, wąskie schody, prowadzące w górę. Stopnie były poplamione wyschłymi, popękanymi śladami wciąż wydzielającymi zgniły odór żółtej plagi. Lamaril trzymał różdżkę w pogotowiu. Światło oblewało po kolei każdy stopień, w miarę jak się wspinał, oczyszczając przed sobą drogę